Na początku kwarantanny, chyba w drugim tygodniu, dostałam od kolegi zdjęcie czerwonego kapturka olbrzymich rozmiarów z podpisem, że tak właśnie będziemy wyglądać, kiedy to wszystko się skończy. Początkowo trochę się z tego śmiałam, ale dzisiaj sobie myślę, że jednak coś w tym jest. W ostatnim czasie chyba w każdym domu zdecydowanie więcej się piecze i gotuje. Taki trochę nasz sport narodowy, kiedy przez większość czasu jesteśmy zamknięci w swoich czterech ścianach. 

Ja sama może rozmiarów czerwonego kapturka z tego zdjęcia nie osiągnę, ale po tej kwarantannie cięższa o kilka kilo z całą pewnością będę, bo kiedy snuję się z kąta w kąt, jakoś zawsze przedziwnym trafem zahaczam o kuchnię. Niby głodna nie jestem, ale coś tam wrzuciłoby się jednak na ruszt. Z moich obserwacji wynika, że ścieżki pozostałych domowników, tak jak i moje, w większości przypadków też kończą swój bieg w kuchni.  

Takie zachowania to chyba nie tylko u mnie w domu są obecne, bo kiedy zerkam na instagram, widzę pełno zdjęć chleba, bułeczek, wszelkiej maści ciasteczek, zresztą facebook też nie pozostaje dłużny i obfituje w zdjęcia potraw tych, co gotują i pieką na potęgę, póki drożdży starczy. Sama zwiększyłam swoje moce przerobowe w kuchni i nie ograniczam się tylko do pieczenia chleba na zakwasie. Są bowiem i ciepłe bułeczki na śniadanie, i bajgle, i ciasto drożdżowe, z którym wcześniej było mi nie po drodze. Ostatnio też na naszym stole zagościły cebularze czyli przysmaki prosto z lubelszczyzny. Wychodzą nam znakomite, jak to mówi kolega mojego Syna - delicje. 


Nie wiem czy wiecie, ale tradycja wypiekania cebularzy sięga XIX wieku, kiedy to Żydzi z lubelskiego Starego Miasta zaczęli je piec. Ich receptura szybko została rozpowszechniona, bo to drożdżowe, chrupiące, złociste ciasto i jego pachnące nadzienie jest naprawdę pyszne. W moim rodzinnym domu nie robiło się cebularzy, a ja ich smak poznałam dopiero na studiach. Jednak nasza rodzina, kiedy nas odwiedza, zawsze się nimi raczy. 

Mamy taki swój domowy, wypróbowany przepis. Otrzymaliśmy go od lubelskiego piekarza, lekko zmodyfikowaliśmy i teraz jest idealny, zawsze wychodzi. Polecam zrobić odrazu z podwójnej porcji, bo jestem pewna, że cebularze szybko pójdą. Alexander swoje placki posypuje suszonymi ziołami. W takiej wersji te placuszki też są smaczne. 

Jeśli macie więc ochotę na przysmak prosto z Lublina, to bierzcie przepis i pieczcie. Najlepiej smakują prosto po upieczeniu, ale odgrzewane czy na zimno są również wyśmienite.



Składniki:

  • 230 g mąki pszennej 
  • 140 ml letniej wody
  • 15 dkg świeżych drożdży
  • 5 g soli
  • 5 g cukru
  • 5 g margaryny
  • 3 średnie cebule
  • mak według uznania
  • 2 łyżki oleju
  • 1 łyżeczka soli

Przygotowanie:

Wszystkie składniki łączymy i zagniatamy ciasto. Następnie odstawiamy w ciepłe miejsce na około 45 minut. Po tym czasie raz jeszcze przegniatamy ciasto i odstawiamy z powrotem na kolejne 45 minut. 

W tak zwanym międzyczasie obieramy cebulę, kroimy ją w większe kosteczki, wrzucamy na wrzątek i gotujemy ok. 1-2 minuty, odcedzamy. Do jeszcze ciepłej cebuli dodajemy mak według własnego uznania (mogą być 3-4 łyżki), łyżeczkę soli, olej i wszystko razem mieszamy. 

Kiedy ciasto będzie już gotowe formujemy okrągłe placki, nakładamy na nie cebulę wymieszaną z makiem i odstawiamy na jeszcze 15 minut. Następnie skrapiamy wodą i wypiekamy w temperaturze 220 stopni przez około 18 minut, w zależności od piekarnika. Smacznego!!!

Obsługiwane przez usługę Blogger.