To, że gry planszowe są super, to wiecie. To, że wraz z wiekiem dziecku trudniej zapewnić odpowiednio ciekawą grę, która sprosta jego zapotrzebowaniom rozwojowym, to zapewne też wiecie. Ale czy wiecie, że ja znalazłam taką, która spełnia ten wymóg? Ciekawi co to, za gra? Jeśli tak, to ten wpis jest dla Was!


Otóż od niedawna jest z nami gra Gemino. Można ją potraktować także jako pomoc dydaktyczną, bo to modyfikacja standardowego "kółko i krzyżyk" i sądzę, że zarówno dla nauczycieli, jak i dla uczniów jest znakomitą propozycją, więc nada się idealnie do szkół, przedszkoli czy świetlic. Możemy się bawić w nią rodzinnie, z przyjaciółmi, ale też świetnie będzie się sprawdzać grając jeden na jednego. Gra zapewnia niesamowicie wciągający pojedynek na dwóch planszach. 

Gemino jest grą logiczną przeznaczoną dla dzieci od 6 lat i 2-4 graczy. Sama rozgrywka trwa około 15 minut. W pudełku otrzymujemy dwie dwustronne plansze z kolorowymi kwadratami oraz 56 solidnych płytek z różnymi symbolami. Po wybraniu 14 płytek z odpowiednim dla siebie symbolem celem gracza jest ułożenie w linii czy to w poziomie, pionie czy skosie 4 jednakowych oznaczeń (a gdy gramy we dwójkę to 5). W swojej kolejce gracz zagrywa 2 płytki, pierwszą płytkę kładzie na dowolnie wybranej planszy, na dowolnym pustym polu. Następnie drugą płytkę kładzie na drugiej planszy, na dowolnie wybranym pustym polu w tym samym kolorze. Kiedy gracz ułoży 4 swoje płytki w linii, zdobywa punkt i zdejmuje z planszy punktujące płytki. Gra kończy się w momencie, kiedy któryś z graczy zdobędzie 3 punkty. 

Gra przypomina wprawdzie "kółko i krzyżyk", ale jest trochę bardziej skomplikowana, wymaga zdecydowanie więcej uwagi, skupienia, planowania ruchu i odpowiedniej strategii. Gra rozwija umiejętność logicznego myślenia, przewidywania, ćwiczy koncentrację, myślenie strategiczne i wzrokowo-przestrzenne. 

Jeżeli chodzi o regrywalność Gemino to jest ogromna. Każda bowiem rozgrywka przebiega zupełnie inaczej, a wiem coś o tym, bo gramy w nią niemalże codziennie. Polecam i Wam na rozruszanie szarych komórek! 


Gra została wydana przez Wydawnictwo Egmont






Wydawnictwo Albatros serwuje ostatnio znakomite thrillery. Tym razem przeczytałam książkę "Umiera się tylko raz", którego autorem jest Robert Dugoni. Dla mnie to pierwsze zetknięcie z twórczością tego autora. Zachęcona jednak pozytywnymi opiniami zdecydowałam się przeczytać jego najnowszą książkę i przekonać się czy faktycznie warto zainteresować się książkami tego autora.

Historia opisana w książce rozgrywa się w Seattle, podczas upalnego lata, gdzie przed wschodem słońca młody chłopak wyciąga z wody klatkę na kraby. Ku ogromnemu zdziwieniu i przerażeniu odkrywa, że w klatce znajdują się zwłoki kobiety, która, jak się później okazuje, zginęła od strzału w głowę. 

Do akcji wkracza Tracy Crosswhite i jej załoga. Detektywi, mimo złego stanu zwłok, ustalają, że jest to ciało zaginionej podczas górskiej wspinaczki z mężem Andrei Strickland. Dlaczego jednak  kobieta pragnęła zmienić swoją tożsamość i przed śmiercią poddała się operacji plastycznej? To i przyczynę jej śmierci próbują ustalić detektywi. Tracy Crosswhite wkracza do akcji, gdzie przychodzi jej się zmierzyć z niezwykle żmudnym i skomplikowanym śledztwem, które nieustannie przypomina jej o śmierci siostry. W miarę rozwoju śledztwa na jaw wychodzą kolejne zaskakujące fakty. Co tak naprawdę się wydarzyło i kto zgotował kobiecie taki los?

"Umiera się tylko raz" to rewelacyjny thriller, od którego nie sposób się oderwać. Nie brakuje tu interesujących zwrotów akcji, twistów fabularnych, zagmatwań, przypuszczeń i domysłów. Intryga skonstruowana przez autora totalnie wbiła mnie w fotel, a zakończenie nie pozwoliło mi długo się z niego podnieść. Czytając książkę ani chwilę nie poczułam się znudzona, skupiałam się nawet na najmniejszych detalach, domyślając się, że mają one znaczenie. Łapczywie dążyłam do rozwikłania zagadki. 

Myślę, że to nie jest moje pierwsze i ostatnie spotkanie z autorem. Od dziś dołącza on do moich ulubionych twórców. Dawno żadna pozycja tak mocno mnie nie wciągnęła. Autor potrafi zaangażować czytelnika w śledztwo. Pisze lekkim, ale barwnym, plastycznym językiem, dzięki czemu czyta się książkę z prawdziwą przyjemnością. Zdecydowanie polecam!

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros i można ją kupić TU



Przeglądając zapowiedzi i nowości wydawnicze tej pozycji nie mogłam się doczekać. Opis bardzo mocno mnie zachęcił i oczywiście fakt, że niezmiernie podobała mi się wcześniejsza książka autorki "Ta dziewczyna". Bałam się trochę rozczarowania, ale na całe szczęście nic podobnego nie nastąpiło. Książkę przeczytałam z zapartym tchem w kilka wieczorów. Dlatego i Was bardzo zachęcam do przeczytania.

Czasem bardzo łatwo wypaść i szybko można stracić wypracowaną latami i ciężką pracą pozycję zawodową. Przekonała się o tym Carrie, główna bohaterka książki Michelle Frances "Ta druga". Macierzyństwo w dość późnym wieku na jakiś czas zmusiło ją do odejścia z wymagającej branży filmowej. Jej miejsce zastąpiła młoda, ładna i piekielnie zdolna oraz pracowita Emma, która bardzo szybko zyskała sympatię współpracowników. Również partner Carrie, zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym, szybko zaakceptował nową zastępczynię żony. Któż w takiej sytuacji nie czułby się zagrożony i nie zaczął podejrzewać męża o romans?

Carrie postanawia więc skrócić urlop macierzyński i wrócić do pracy, by odzyskać swoją pozycję. Z ogromną niechęcią podchodzi jednak do Emmy, której zostaje przedłużony etat. Obie kobiety wydawać by się mogło zaczynają ze sobą rywalizować. Dochodzi do dwuznacznych sytuacji, które wywołują w Carrie niepokój, zazdrość i wzmagają nieufność w stosunku do Emmy. Czy nowa współpracownica jest psychopatką, której brakowało wsparcia zimnych jak głaz rodziców? Co się wydarzy, że Emma, ulubienica załogi straci jednak pracę?  I co takiego męża Carrie łączy z Emmą? 

"Ta druga" to naprawdę świetnie skonstruowany thriller psychologiczny z mega zaskakującym finałem. Pokazujący, że nie warto oceniać ludzi po pozorach. 

Autorka pisze lekko i potrafi umiejętnie utrzymać uwagę czytelnika, dzięki temu książkę czyta się błyskawicznie. Dobrze zaplanowana fabuła, przystępnie podana, z momentami grozy powodującej ciarki na skórze zapewnia mnóstwo wspaniałych wrażeń czytelniczych.

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros i można ją kupić TUTAJ









Ostatnio czytam jak szalona. Pewnie dlatego, że same fajne książki trafiają w moje ręce. Rozczytałam się na dobre w kryminałach i thrillerach, chociaż nigdy nie przypuszczałam, że akurat taki rodzaj literatury stanie się tym, który aktualnie uwielbiam. Ostatnio przeczytałam książkę "Martwe dziewczyny" autora, którego twórczości wcześniej nie znałam.

Książka to połączenie thrillera i kryminału, co bardzo mi się spodobało. Początkowo ciężko mi było przebić się przez swoistą, specyficzną narrację prowadzoną przez autora, ale druga część książki wszystko mi wynagrodziła. 

Detektyw Alishia Green, która została poważnie ranna w obławie na seryjnego mordercę, wraca dość szybko do pracy, by rozprawić się ze swoim oprawcą. Nie odzyskała jeszcze w pełni sił ani sprawności, ma zaniki pamięci, trudno jej odróżnić prawdę od fikcji, ale buzuje w niej adrenalina. Gotowa jest stawić czoła seryjnemu mordercy, który pozbawił życia wiele niewinnych kobiet. Działa niekonwencjonalnie, czasem wydaje się, że nie ma szans, by pokonać mordercę, który jest sprytny, umiejętnie zaciera ślady i nadal poluje na swoje ofiary. Główna bohaterka jest jednak bardzo zdeterminowana. Czy uda jej się złapać mordercę i powstrzymać go od krzywdzenia kolejnych kobiet?

"Martwe dziewczyny" to książka przy której można się odprężyć, zagłębić w wartkiej akcji, mrocznym, dusznym klimacie śledztwa prowadzonym przez policjantkę na codzień zmagającą się z własnymi ograniczeniami, ale za wszelką cenę pragnącą pomścić wszystkie martwe dziewczyny. 

Książka ukazała się nakładem Wdydawnictwa HarperCollins Polska i można ją kupić w księgarni internetowej Booktime.pl

















Nigdy wcześniej nie poznałam takiej miłości, jaką doświadczam będąc mamą. Zatraciłam się w tej miłości dokumentnie. Chcę dla mojej rodziny wszystkiego, co najlepsze, a więc daję z siebie naprawdę maksimum.

Kiedy wróciłam po urlopie macierzyńskim do pracy, mój dzień wypełniały jedynie obowiązki. Dzień po dniu, terminy, harmonogramy, notoryczne niewyspanie, lawirowanie pomiędzy pracą, domem, a opieką nad dzieckiem pochłonęły mnie bez reszty. Swoje potrzeby stawiałam gdzieś na samiutkim dole mojej gigantycznej codziennej listy rzeczy do zrobienia. Listy, która tak naprawdę nigdy nie docierała do dna. Wszystko inne, oprócz mnie samej, było najwyższym priorytetem. Dodatkowo ciągłe wyrzuty sumienia, że może jednak czegoś nie dopatrzyłam, coś mogłam zrobić lepiej. I ta, mam wrażenie, presja społeczna wymagająca od nas by być wysokowydajnymi, oddanymi pracownikami, partnerami czy rodzicami, często dająca poczucie porażki.

Na szczęście dla mojej rodziny, w pewnym momencie wszystko wybuchło, i zrozumiałam, że nie da się dbać o innych, nie dbając o siebie. I być może dla wielu nie jest to jakieś nowatorskie odkrycie, ale dla mnie samej to było jak przebudzenie. Warto więc zadbać o siebie, tak jak dbamy o najbliższych. Zaspokajać też własne potrzeby, a nie jedynie tych, którzy nas potrzebują. To jest dokładnie tak, jak z pierwszą zasadą bezpieczeństwa w samolocie. Maskę tlenową w razie konieczności należy w pierwszej kolejności zakładać sobie, a potem dziecku, bo w innym przypadku straci się przytomność i nie pomoże już nikomu. Warto więc zapewnić sobie taką samą opiekę, jaką dajemy najbliższym. Umniejszanie troski o sobie to nic dobrego, bo wyczerpany, niezadowolony, rozchwiany rodzic doświadcza wielu negatywnych stanów emocjonalnych, które, czego nie da się zaprzeczyć, są szkodliwe dla rodziny.

Doszłam do tego jednak dopiero całkiem niedawno. Uzmysłowiłam sobie, że przecież "nie można wylać z pustego kubka". A wychowanie dzieci to trudna sprawa, lecz praktyka miłości własnej pozwala nam podołać wyzwaniom, jakie ono przed nami stawia i prawdziwie doświadczać przyjemności rodzicielstwa. Warto więc ten kubek napełniać każdego dnia. Kochać siebie, troszczyć się i traktować siebie tak, jak traktuje się kogokolwiek innego, kogo się kocha.

Będąc dziećmi jesteśmy dumni z siebie, myślimy o tym jacy jesteśmy ważni i wspaniali, sygnalizujemy głośno i wyraźnie, bez skrupułów swoje potrzeby, kochamy siebie i nie widzimy w tym nic złego, ale gdzieś po drodze tracimy tę umiejętność. Jesteśmy coraz bardziej zajęci byciem wszystkim dla innych, że w końcu stajemy się niczym dla siebie. Należy więc czasem pomyśleć o sobie, być mamą dla samego siebie, a nie za każdym razem spychać swoje potrzeby, gdzieś na sam dół listy to-do, bo tylko to pozwoli nam dobrze wykonywać swoje obowiązki, być zadowolonym i w pełni cieszyć się macierzyństwem. 

Spójrzmy prawdzie w oczy, po całym dniu, będąc jednocześnie matką, pracownikiem, sprzątaczką czy kucharą, nie mamy ochoty pozostawać w kuchni, by przygotowywać jeszcze śniadanie do pracy, zwłaszcza kiedy dobra książka czy film czekają. Każdy dzień to niekończące się żonglowanie obowiązkami. Ciągłe dbanie o dzieci, dom, praca na etacie, przygotowywanie zdrowych posiłków dla rodziny, a w tym wszystkim znajdowanie jeszcze czasu na zakupy w supermarkecie może wykończyć. Warto więc ułatwiać sobie życie. Szukać szybkich i prostych sposobów na posiłek, który jest zarazem smaczny i całkiem zdrowy. No i ileż można jeść kanapki, nawet te najbardziej wymyślne, na własnoręcznie pieczonym chlebie.

A śniadania jeść trzeba, bo to podobno najważniejszy posiłek w ciągu dnia. Naukowcy dawno już udowodnili, że należy jeść pełnowartościowe śniadanie, by być zdrowszym, mieć więcej energii i być bardziej skoncentrowanym.

Wiadomo poranki w dni powszednie są bardzo chaotyczne, zwłaszcza jak szkoła czy praca zaczynają się dość wcześnie rano. Fajnie jest wiec obudzić się ze świadomością, że nie musimy zadowalać się kupioną w sklepie owsianką czy kanapką na szybko. Przy odrobinie planowania i przygotowania dzień wcześniej, możemy obudzić się ze świadomością, że coś pysznego na nas czeka. Jest wiele zdrowych pomysłów na śniadanie, które wymagają niewiele wysiłku. Jest mnóstwo przepisów na babeczki śniadaniowe, które można zrobić z wyprzedzeniem, zdrowe receptury na smoothie, do przygotowania dosłownie w kilka minut czy różnego rodzaju owsianki, puddingi overnight, które praktycznie robią się same. Dziś trzy moje sprawdzone przepisy na takie właśnie śniadania. Polecam!

Pudding chia




Nasiona chia to nasiona szałwii hiszpańskiej, która pochodzi z Ameryki Południowej. To nasiono samo w sobie nie ma smaku, smakuje natomiast tym czym jest nasączone. Żelują się, absorbując płyn, w którym są namoczone, mogą zwiększać swoją objętość aż dziewięciokrotnie, a po zjedzeniu stopniowo go oddają, nawadniając organizm od wewnątrz. Nasiona chia są bogate w witaminy, minerały, błonnik, kawasy omega 3 i omega 6. Dodają energii i siły!



Składniki na około 1-2 porcje:

  • 200 ml dowolnego mleka (kokosowe, migdałowe, w zależności co kto lubi)
  • 3 łyżki chia
  • 1 łyżka syropu klonowego, z agawy, a nawet miodu
  • dowolne owoce, całe bądź zmiksowane, może być też pulpa z mango

Przygotowanie:

Wieczorem mieszam z mlekiem syrop klonowy, nasiona chia i całość wkładam na noc do lodówki. Ważne jest aby mieszać przez pierwsze pół godziny co jakiś czas, aby nie zrobiły się grudki. Rano dodaję ulubione owoce w całości, czasem dodaję zmiksowane, a innym razem nawet pulpę z mango. By zaspokoić większy głód można wieczorem do całości dodać także płatki owsiane. Też smakuje super! Jeżeli jeszcze jakimś cudem nie robiliście tego puddingu, to zachęcam!

Muffinki warzywne


Jajka to świetny sposób na śniadanie, ponieważ są pełne białka, dzięki czemu czujemy się pełniej na dłużej. Jajecznica może być specjalnym sobotnim śniadaniem, a takie warzywne babeczki, mogą być odskocznią od codzienności. 



Składniki na około 15 muffinek:

  • 2,5 szklanki mąki (ja użyłam akurat kukurydzianą, trochę jaglanej i pszenną, ale co kto lubi, może być sama pszenna)
  • 4 wiejskie jaja
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka soli himalajskiej
  • 1 łyżeczka octu jabłkowego
  • 1 łyżeczka papryki
  • 3 łyżki masła klarowanego
  • 1 starta cukinia
  • 1 starta marchewka
  • kilka pieczarek i trochę kukurydzy
  • pół cebuli drobno posiekanej
  • kilka różyczek sparzonego, posiekanego brokuła
  • 1 łyżeczka oleju kokosowego

Przygotowanie:

Rozgrzewamy piekarnik do 180 st. W dużej misce mieszamy mąkę, proszek do pieczenia, sól i ocet. W osobnej ubijamy jajka z papryką i łączymy składniki. Do miski dodajemy roztopione masło, cukinię, marchewkę, kukurydzę (w zasadzie to, na co mamy ochotę, możemy dodać też groszek, podgotowanego pokrojonego ziemniaka, nawet starty ser). Na rozgrzanej patelni na oleju kokosowym podduszamy cebulkę i pieczarki, a następnie dodajemy do masy, którą przekładamy do blaszki na muffinki wyłożonej papilotkami. Całość pieczemy około 30 minut. Można je przechowywać w lodówce przez 2-3 dni. Proste, szybkie i smaczne!

Zielone smoothie 


Takie koktajle to prawdziwe bogactwo witamin, minerałów oraz błonnika, który świetnie w naturalny sposób reguluje przemianę materii. Dbacie o piękne paznokcie, skórę i włosy to takie koktajle są idealne dla Was. To wspaniała alternatywa zbilansowanego, zdrowego śniadania praktycznie bez większego nakładu pracy.


Składniki na 3 porcje:

  • trzy garście szpinaku
  • 20 g płatków owsianych
  • 2 banany
  • 1 łyżka siemienia lnianego
  • 1 kiwi
  • 1 jabłko
  • szklanka soku np. jabłkowego, pomarańczowego
  • pół szklanki wody
  • opcjonalnie nasiona chia

Przygotowanie:

Nic bardziej prostszego. Wszystko razem miksujemy, aż do uzyskania jednolitej konsystencji.  Smoothie można dosłodzić miodem lub syropem z agawy. Przelewany do słoika i voila! Smacznego!


Jeżeli spodobał Ci się post może warto go udostępnić, by ktoś oprócz Ciebie również skorzystał. Będzie mi bardzo miło, kiedy zostawisz komentarz, klikniesz Lubię to czy udostępnisz wpis na Facebooku. Zapraszam Cię także na moje konto na Instagramie, gdzie znajdziesz zdjęcia tego, co kocham.









Obsługiwane przez usługę Blogger.