Jestem śpiochem. Nie, raczej byłam śpiochem, kiedy wiodłam beztroskie życie singielki. Teraz jestem wiecznie niewyspaną Mo, jak woła na mnie Synek, a sen to moje marzenie dnia powszedniego.
Alexander jest dzieckiem przenoszonym, który urodził się z dużymi problemami skórnymi. Ze względu na to otrzymał 1 punkt mniej w skali Apgar. Pływał bowiem już w zielonej wodzie, a i tak drań nie chciał wychodzić! Skóra Alexandra po urodzeniu wyglądała jakby była pocięta żyletką. W związku z tym musiałam, i nadal muszę, wyjątkowo dbać o skórę Syna.
Będąc w ciąży nakupiłam mnóstwo różnych kosmetyków (jakoś tak dziwnie miałam, że wydawało mi się, że wszystko będzie mi potrzebne), sporo też dostałam. Niestety z większości z nich zupełnie nie skorzystałam, więc oddałam do Domu Samotnej Matki, ze względu na to, że skóra mojego Synka źle na nie reagowała. Drogą selekcji udało mi się wybrać tylko te kosmetyki, które wspaniale dbają o skórę Syna. Myślę, że tymi kosmetykami Ameryki nie odkryję, ale u nas się one sprawdziły i mogę je z czystym sercem polecić.
Mój Synek jest dzieckiem żłobkowym, a w związku z tym, niestety, wizyty u lekarza są u nas częstym zjawiskiem. Niekiedy z takimi wizytami wiąże się mnóstwo stresu, bo któż z nas dorosłych lubi chodzić do lekarza (no chyba, że hipochondrycy, a możne i oni nie??), a co dopiero czuje w takiej sytuacji małe dziecko? Myślę, że wizyty w przychodni, gdzie pełno jest personelu w białych kitlach, różnych przyrządów medycznych, nie należą do najprzyjemniejszych chwil w życiu dziecka. Czasem bywa tak, że wizyta u lekarza przebiegnie całkiem sprawnie, ale czasem mały człowiek ostro protestuje przed wykonaniem badań. Zauważyłam też, że z biegiem czasu, Alexander zaczął gorzej znosić wizyty w przychodni. Myślę, jednak że wszelkie dziecięce lęki można w różny sposób oswajać czy minimalizować. Wszystko zależy bowiem od nas samych rodzice, od naszego podejścia do sprawy. Nam z pomocą w walce z lękami związanymi z wizytami u lekarza przyszła ta książeczka
Długo szukałam idealnego kalendarza, bo dla mnie to bardzo ważna rzecz. Bez niego ani rusz! A że nie rozstaję się z nim przez okrągły rok, musi być wyjątkowy, mieć to "coś". Przerobiłam całe mnóstwo różnego rodzaju planerów, ale zawsze czegoś mi w nich brakowało. Przed ciążą używałam przez dłuższy czas jednego, który stale kupowałam w jednej z dublińskich księgarni. Pewnego dnia, będąc już w ciąży, natrafiłam w Dublinie na ten jeden, jedyny, któremu wg mnie nie brakuje nic. Zakochałam się w nim bez pamięci. Jest absolutnie idealny, zwłaszcza dla mam. Spodobał mi się na tyle, że właśnie zakupiłam 4,  kolejny już kalendarz. Co mnie w nim zachwyca? Odpowiedź znajdziecie poniżej.
na lato dla mamy.

Wakacje zbliżają się do nas wielkim krokami, a wraz z nim "wysyp", jak zauważyłam na stronach Wydawnictw, ciekawych książek (Wydawcy chyba liczą na to, że w wakacje jest więcej czasu, a smażąc się na leżakach z książką w ręce faktycznie przyjemniej). Wśród nich sporo pozycji moich ulubionych autorów. Wprawdzie na półkach mam jeszcze wiele nieprzeczytanych książek, ale i tak robiłam sukcesywnie listę tych, które chcę zakupić. Uwielbiam kupować książki i na nie nigdy nie jest mi żal wydawać pieniądze. Ostatnio często zamawiam książki w księgarniach internetowych, bo brakuje mi czasu na łażenie po sklepach. Liczę  na to, że w najbliższym czasie nadrobię zaległości czytelnicze (MAMO przyjeżdżaj już!!). Oto lista 10 książek, które kupię z całą pewnością:
Mój Synek ma na imię Alexander. Alexander pisane przez "x" - powtarzam zawsze np. u lekarza lub w innym miejscu, gdzie wypełniany jest jakiś formularz. Dlaczego tak? Bo chcieliśmy, żeby w skrócie Jego imię brzmiało Alex. Jeszcze przed tym, jak dowiedzieliśmy się o płci dziecka, zawarliśmy słowną umowę, że wybierzemy kilka imion dla dziewczynki i kilka dla chłopczyka, ale ostateczną decyzję, spośród tych imion, wybiorę ja, w przypadku, kiedy będzie to dziewczynka, a ojciec dziecka, gdy okaże się, że będziemy mieć Synka. Początkowo planowaliśmy, że może urodzę  w Irlandii, więc Alexander pisane przez "x" byłoby ok. Nie o tym jednak chciałam napisać, a o tym, co drażni mnie w tej aferze związanej z imieniem mojego Syna.
Alexanderek ma swojego przyjaciela. Nie mam tu na myśli misia, z którym się nie rozstaje, ale chłopczyka zza ściany - Maksymiliana. Nie sądziłam, że dziecko w tym wieku może nawiązać z rówieśnikiem tak silne relacje. Z Maksem mieszkamy ściana w ścianę, balkon w balkon w naszym bloku. Maksymilian jest 4 miesiące młodszy od mojego Synka i jest uroczym chłopczykiem. Bardzo często (prawie codziennie) się widzimy, bo mama Maksa to moja przyjaciółka od czasów narodzin Synka (dobre strony macierzyństwa). Na dodatek Alex chodzi ze swoim przyjacielem do jednej grupy w żłobku. Muszę przyznać, że Alexander bez żadnego problemu potrafi Maksowi oddać swoje ulubione zabawki. Chłopcy potrafią się grzecznie bawić, ciągle coś do siebie mówiąc. Maluch jest smutny, kiedy Maksa nie ma na placu zabaw. Mama Maksa mówi, że jej synek ma dokładnie tak samo. Chłopczyk mówi, na moje dziecko: Aniex - takie połączenie naszych imion.
Jesteśmy z Synkiem od 2 lat stałymi bywalcami placów zabaw. Na naszym osiedlu jest ich całkiem sporo, więc kiedy pogoda sprzyja wyruszamy się bawić. Bywa, że wychodzimy codziennie. Alex ma tak dużo energii, a to dobre miejsce, żeby ją rozładować. Czasem udajemy się, głównie rowerem, na inne place zabaw, na których Alex jeszcze nie był. Wiadomo, coś nowego, znaczy coś fajnego. Wychodząc na plac zabaw jestem słowem objuczona jak wielbłąd. Zawsze mam ze sobą jedzenie, picie, no i dużo zabawek. Kiedyś wychodziłam z wózkiem i zawsze dodatkowo miałam pełne ręce rzeczy. Teraz częściej Syn jedzie rowerkiem, bądź idzie za rączkę i ciągnie za sobą dużą koparkę. 
Na placach zabaw znamy już chyba wszystkich stałych bywalców, mam zaprzyjaźnione mamy, babcie, z którymi można bez końca dyskutować, debatować i radzić się na temat dzieci. Zawsze można też czegoś ciekawego się dowiedzieć. Wiem już które dziecko dużo je, które mało śpi itd., ale zadziwia mnie ciągle jedno. Dziwne zachowania niektórych rodziców. I o tym właśnie chcę dziś napisać.
Wakacje zbliżają się wielkimi krokami, a co za tym idzie, więcej wyjazdów, czasem bliższych, czasem dalszych. W związku z tym skupiłam się ostatnio na wyborze odpowiedniej spacerówki w wersji parasolka. Zazwyczaj tego typu wózek jest kupowany po wózku wielofunkcyjnym, albo jako drugi, lekki dodatkowy wózek. U nas będzie to zdecydowanie wersja druga, ponieważ nasza dotychczasowa spacerówka sprawdza się doskonale, do używania tak na co dzień. Jednak jak dwa lata temu lecieliśmy na wakacje, przejście przez odprawę z tym wózkiem graniczyło niemalże z cudem. Nie wspomnę już o tym, że wózek został mocno podniszczony, wszędzie mnóstwo zadrapań. Obecnie używamy wózka Quinny buzz, który został zakupiony jako zestaw składający się z trzech części: gondoli, spacerówki oraz fotelika maxi cosi. Uważam, że był to świetny wybór (w tym miejscu ukłony dla męża!). Wózek jest niebywale lekki, zwrotny, posiada funkcję automatycznego rozkładania, dwustronne regulowane siedzisko, regulowaną rączkę, system zawieszenia, regulowane oparcie na nóżki, obrotowe przednie kółko. Materiał, z którego wykonane jest siedzisko wózka, odporny jest na zabrudzenia, odpycha wodę i nie przyjmuje brudu - wystarczy zetrzeć rozlany płyn. Zresztą w łatwy sposób można je zdjąć i wyprać w pralce. Wielką zaletą, według mnie, jest też to, że materiał ten (gąbczasty taki) w zimie daje ciepło, a w lecie jest chłodny. Mogłabym na temat zalet tego wózka rozpisywać się w nieskończoność, dlatego chyba ciężko mi znaleźć spacerówkę typu parasolka równie fajną jak nasz obecny wózek.
Dzisiaj chciałabym przedstawić fajną propozycję książeczki, która w jasny, ciekawy i bardzo obrazowy sposób pokazuje małym osobnikom, jak dobrze jest korzystać z nocników i pożegnać się z pieluszką. Nauka korzystania z nocniczka może być świetną zabawą!
U nas odpieluszkowanie idzie trochę powoli. Ostatnio zaobserwowałam jednak małe zmiany (możne to wynik właśnie przerabianej codziennie książeczki, bo to w ostatnim czasie ulubiona bajka Synka), które, mam nadzieję, prowadzą ku lepszemu i zbliżają nas do ostatecznego rozstania z pieluszką. Wcześniej byłam niezmiernie przewrażliwiona na tym punkcie, ale na szczęście zmądrzałam i teraz uważam, że wszystko ma swój czas i miejsce. 
Wracając jednak do książeczki. To nowość wydawnictwa Nasza Księgarnia, którą zakupiłam, jak tylko pojawiała się w sprzedaży. Oto i ona:

 

Tytuł: Ale Kupa! Co masz w pieluszce? 
Autor: Guido van Genechten
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Forma wydania: książka papierowa 
Oprawa: twarda
Ilustrator: Guido van Genechten
Rok wydania: 2014 
Liczba stron: 28
Format:250x260 mm

Obsługiwane przez usługę Blogger.