Uwielbiam kuchnię orientalną. Smaczne, zdrowe i w większości szybkie potrawy. Kiedy mieszkaliśmy w Dublinie (albo kiedy wpadałam tam na chwilkę) nie było tygodnia, żebyśmy nie stołowali się w Mars chinese - jeśli kiedyś będziecie w stolicy Irlandii to szczerze polecam - bądź też innych tego typu restauracjach, a było ich tam całe mnóstwo. W Polsce, przyznam szczerze, sporadycznie nam się to zdarza, może również dlatego, że nie natrafiliśmy na taką dobrą kuchnię. Tęsknię za tymi smakami, więc ostatnio mąż przygotował mi świetne danie, na które przepis podaję poniżej. 
Do Liebster Blog Award zostałam nominowana przez Piwnooką oraz In mummy's world za co serdecznie dziękuję, tym bardziej że blogi te są mi bardzo bliskie. Zanim jednak przejdę do sedna, kilka słów wyjaśnienia o samej akcji. Nominacja zawsze pochodzi od innego blogera i jest uznaniem dobrze wykonanej roboty. Po otrzymaniu nominacji należy odpowiedzieć na 11 pytań, które ułożyła dla mnie osoba nominująca. Moje zadanie z kolei polega na nominowaniu kolejnych 11 blogów i ułożeniu dla nich 11 pytań. 
Ze względu na to, że zostałam nominowana przez dwie blogerki postanowiłam odpowiedzieć na przemian po jednym pytaniu z każdych 11. A więc do dzieła!


W tym roku po raz pierwszy we trójkę piekliśmy i ozdabialiśmy pierniki. Myślę, że od tej chwili będzie to nasza coroczna, rodzinna tradycja. Ich cudowny zapach, rozchodzący się po całym domu, wprowadził nas w klimat zbliżających się świąt. Poza tym to wspaniały sposób na wspólne spędzanie czasu, świetna zabawa i frajda z efektu końcowego. Przepis na pierniki i lukier, który Wam podam poniżej nie jest mojego autorstwa, ani tez żadna tajemna receptura przekazywana z pokolenia na pokolenia, ale przepis zaczerpnięty z internetu, oczywiście zmodyfikowany przeze mnie. Muszę przyznać, że pierniczki wyszły przepyszne, o czym świadczy chociażby fakt, że mój syn, który za słodyczami nie przepada, zjadł ich całkiem sporo. 


Nie posiadam specjalnego talentu do malowania się. Z nieukrywaną zazdrością patrzę na koleżanki z pracy, których makijaż w niczym nie ustępuje gwiazdom z czerwonego dywanu. Brak talentu, nie idzie u mnie jednak w parze z chęcią posiadania kosmetyków kolorowych. Zwyczajnie lubię je mieć, jak każda kobieta zresztą. No lubię i już. Śledzę przeróżne blogi, tam mnóstwo poleceń kolorówek, a ja jestem trochę jak ta sroka. Ostatnio obiecałam sobie, że zaprzyjaźnię się z minimalizmem. Mój mąż powiedziałby pewnie: obiecaj, że to nie żar! Ja twardo stoję przy swoich założeniach. Robiłam porządki i sporą część kosmetyków oddałam, resztę wyrzuciłam, a działa ostatecznego dokonał mój synek, który doszczętnie zalał wodą mój kuferek z cieniami, pudrami, tuszami. Zostało niewiele, ale wystarczająco. Oto moje mast have:
Kochana kobieto, mamo!

Piszę do Ciebie Kobieto (tak, dokładnie do Ciebie, nikogo innego!) w bardzo ważnej, myślę, że priorytetowej, niecierpiącej zwłoki sprawie. Piszę, bo zależy mi na Tobie, piszę, bo martwię się o Ciebie. Piszę, bo chcę zapytać o to, kiedy ostatnim razem pomyślałaś i skupiłaś się wyłącznie na sobie?
Inspiracją do zakupu tej zabawki była zeszłoroczna wizyta w kawiarnio-bawialni Fika. Odwiedzając Fikę nie sądziłam, że wyjdę z gotowym pomysłem na prezent mikołajkowy dla Alexandra. Tam mnóstwo ciekawych, kreatywnych zabawek, a takich właśnie szukamy. Alex upodobał sobie drewnianą kolejkę marki Big Jigs Toys. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to zabawki tej firmy, ale od czego jest wujek Google? Poszukałam, poszperałam i przed ubiegłymi świętami kolejka była w naszym posiadaniu. Przez pierwsze dni absolutnie wszystkie zabawki poszły w odstawkę, liczyła się jedynie kolejka.

Piszę ten post trochę z desperacji. Takie moje wołanie o pomoc. Myślę, że wykorzystałam już wszelkie możliwości na rozwiązanie problemu, ale liczę na to, że się mylę. W czym problem? Otóż w notorycznym niewyspaniu. Jestem mamą prawie trzyletniego Synka, zdawałoby się, że to duży chłopczyk, i takie sytuacje już nas nie dotyczą, a jednak...
Zaryzykuję stwierdzenie, że większość małych dzieci nie lubi myć głowy albo odwiedzać fryzjera. U nas oporów przed myciem głowy nie było. Jest to, moim zdaniem, wynik chodzenia na basen. Od 4 miesiąca życia chodzimy konsekwentnie z synkiem raz w tygodniu na naukę pływania. Natomiast kłopoty ze ścięciem włosów pojawiły się jakiś czas temu. Pierwsze dwie wizyty u fryzjera wypadły fantastycznie, więc byłam szczęśliwa, że mój syn nie boi się ścinania włosów i jestem w tym gronie mam, których dzieci nie histeryzują przed wizytą u fryzjera. Niestety, kiedy wybraliśmy się kolejny raz (do tej samej Pani, zresztą najlepszej pod słońcem, mama zawsze jest zadowolona), nawet nie chciał wejść do gabinetu. Próbowaliśmy kilkakrotnie, ale bez rezultatu. W końcu odpuściłam, ale czuprynka wyglądała już okropnie. I wówczas pocztą pantoflową dowiedziałam się o fryzjerze dla dzieci. Zadzwoniłam, umówiłam się i pojechaliśmy do Ciach Ciach.
Kiedy pojawiła się informacja, że wkrótce będzie do nabycia książeczka Tullet'a - "10 razy 10", zaraz zajęła ona pozycję numer 1 na naszej liście must have. Po pierwsze dlatego, że książki tego autora już mieliśmy w naszej biblioteczce i sprawdziły się one świetnie, zwłaszcza "Naciśnij mnie", dzięki której przetrwaliśmy pobyt w szpitalu. Po drugie dlatego, że to książeczka o cyferkach, czyli to, co Alexander lubi najbardziej. Na naszej półce jest już kilka bajeczek o tej tematyce, o dwóch z nich pisałam nawet w poście Liczymy - czyli książeczki z Alexanderkowej półeczki.
Nasz egzemplarz otrzymaliśmy od Wydawnictwa Babaryba i zdradzę Wam, że po przejrzeniu jej byłam pewna, że Synek stanie się jej wielbicielem. To gold gol w gust Alexandra, bo odkrywanie liczb to coś wprost dla Niego. 

Kilka tygodni temu utworzyłam pewien nowy adres e-mail, niby taki zwyczajny, gmail'owy, jak miliardy innych w wirtualnym świecie, a jednak wyjątkowy. Niezwykły dla mnie, a w przyszłości, mam nadzieję, że też dla mojego Synka. Adres tej internetowej poczty i hasło noszę zawsze przy sobie w portfelu. Tak na wszelki wypadek, gdybym sama nie mogła go przekazać tej wyjątkowej osobie w moim życiu. A co to za poczta i co w niej takiego wyjątkowego?
Wiem, tytuł brzmi dość przewrotnie, ale faktycznie był to mój pierwszy raz, jeżeli chodzi o udział w spotkaniu blogujących mam. I o tyle fajnie, że akurat spotkanie odbyło się w Lublinie, mieście w którym mieszkam. Event zorganizowany był w Galerii Gala pod hasłem: "Blogowe piękno mam". Oto oficjalny plakat przygotowany przez MaxFormat Lublin Centrum Druku Cyfrowego



Tak, żyję portalami społecznościowymi i na portalach społecznościowych. Nie ma co się oszukiwać, tak właśnie jest. Social media zagościły w moim życiu na dobre już dawno temu. Trochę z nimi jest tak, że nie istniejesz w nich, to tak jakby nie było cię wcale. W moim przypadku najpierw była to nasza-klasa, ale dziś już nawet nie pamiętam loginu ani hasła do tej strony. Czy ktoś w ogóle jeszcze tam zagląda? Teraz jest Facebook, Instagram i wiele innych. Zajrzeć można zawsze i wszędzie, gdzie się jest, bo wszystkie aplikacje są w telefonie, a telefon wiadomo - przedłużenie ręki, więc zawsze z nami. Facebook'a rano odpalić obowiązkowo trzeba, bo przez noc, mogło się przecież już tyle wydarzyć, wieczorem też warto zajrzeć, bo z kolei przez dzień przybyło nowych wiadomości, a na bieżąco być trzeba. Może za jakiś czas będziemy masowo uciekać z tych wszystkich portali, ale obecnie jak jest, każdy widzi. Ilekroć zaglądam na Facebook'a, natrafiam na prośby o udostępniania zdjęć chorych dzieci, bitych psów, wyrzucanych kotów, głodzonych koni, itd. Zawsze wówczas się zastanawiam, jaką realną korzyść z tego, że udostępnię dany post ma np.: faktycznie potrzebująca osoba?! Nie wiem, możne działa to w ten sposób, że poszerza się wówczas krąg osób, którzy potencjalnie mogą pomóc? Być może wśród tych osób, znajdzie się taka, która rzeczywiście doczyta do końca, znajdzie nr konta i wpłaci chociaż przysłowiowych parę groszy. Nie widzę jakoś innego wytłumaczenia... Może ktoś ma jakiś pomysł? Jaki jest realny wymiar kliknięcia 'udostępnij'? Wątpię bowiem szczerze, że każda udostępniająca osoba, jednocześnie finansowo wspiera udostępniane akcje. No chyba, że się mylę. Chciałabym.
Mnie samą takie tragedie zawsze otrzeźwiają i sprowadzają do pionu. Mniej marudzę, narzekam, bo cóż znaczą moje problemy, wobec nieszczęścia rodziców, których dzieci walczą o życie, czy bólu samych, zmagających się z chorobą dzieci? Wiem, że mój problem w dany momencie, jest dla mnie ważny, ale każdy problem można przecież rozwiązać. Mogę więc śmiało powiedzieć, że ze mnie szczęściara, bo jestem zdrowa, moje dziecko jest zdrowe, a to przecież w życiu najważniejsze. Na myśl w tym momencie przychodzi mi fraszka Jana Kochanowskiego "Na zdrowie"


Szlachetne zdrowie,
Nikt się nie dowie,
Jako smakujesz, aż się zepsujesz.
Tam człowiek prawie
Widzi na jawie
I sam to powie,
Że nic nad zdrowie.
Ani lepszego,
Ani droższego,
Bo dobre mienie,
Perły, kamienie,
Także wiek młody
I dar urody,
Miejsca wysokie,
Władze szerokie,
Dobre są, ale –
Gdy zdrowie w cale.
Gdzie nie masz siły,
I świat niemiły.
Klejnocie drogi,
Mój dom ubogi
Oddany tobie
Ulubuj sobie !
Tytuł: Jutro
Autor: Guillaume Musso
Wydawca: Wydawnictwo Albatros
Liczba stron: 400
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Data wydania: 18.08.2014













W ostatniej dostawie książek dotarła do mnie nowa powieść francuskiego pisarza Guillaume Musso. Jest to już jedenasta powieść tego autora wydana w Polsce, którą przeczytałam. Żadna z poprzednich mnie nie zawiodła, a ta bije na głowę wszystkie pozostałe.
Fanką Instagramu jestem dopiero od niedawna, jednak zdążyłam go pokochać miłością największą. To dzięki pisaniu bloga, założyłam konto na Instagramie. Uwielbiam tam zaglądać i robię to kilka razy dziennie. Czerpię stamtąd mnóstwo inspiracji. Dla mnie osobiście to kopalnia wiedzy  (jak do tej pory funkcjonowałam bez niego????)
Nie zaskoczę chyba stwierdzeniem, że uwielbiam próbować nowe kosmetyki do ciała: balsamy, żele, peelingi/scruby, kremy do rąk, szampony, odżywki. Chyba absolutnie każda kobieta tak ma. Co miesiąc "Twój Styl" zaczynam właśnie od przejrzenia nowinek kosmetycznych. Od dawna mam też subskrypcję na BeGlossy, więc przez moje ręce przewija się mnóstwo kosmetyków do ciała. Wśród nich są takie, które są jednorazową przygodą, ale są też takie, do których zapałałam miłością pierwszą i są ze mną latami. I o tych ostatnich chcę dzisiaj napisać. Skupię się na peelingach/scrubach. Dodam, że nie jest to post sponsorowany.
Osobiście zgadzam się ze znanym polski przysłowiem, że "czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość traci", dlatego też od najmłodszych lat staram się wpajać Synkowi dobre maniery. Myślę, że jest już na tyle duży, że rozumie pewne sprawy, konteksty sytuacyjne, wie jak powinien się w danej sytuacji zachować. Oczywiście nie wszystko jest dla Niego tak oczywiste, jak dla nas dorosłych, ale na naukę savoir-vivre’u nigdy nie jest za wcześnie. Nam z pomocą w przyswajaniu elementarnych zasad zachowania w towarzystwie przyszła to książeczka:

Mój Syn to wulkan energii, która rozpiera Go każdego dnia, dlatego jesteśmy stałymi bywalcami placów zabaw. Kiedy tylko pogoda sprzyja całe dnie spędzamy poza domem. Myślę, że to świetna sprawa zarówno dla Niego, jak i dla mnie. Zresztą co takiego można robić w domu z energicznym brzdącem, zwłaszcza mieszkając w bloku, gdzie metraż nie powala? W ciepłe i słoneczne dni pozostają place zabaw i otwarte baseny. Zawsze staram się ten czas na świeżym powietrzu wykorzystać do maximum.


O tym, że Alexander lubi liczyć, pisałam już wcześniej. Liczymy samochody albo drzewa w drodze do żłobka, liczymy schody wychodząc i wchodząc z domu (a że mieszkamy na 4 piętrze, to jest co liczyć), liczymy mijane słupy oświetleniowe, wrzucane kamyczki do wody, palce u rąk, itd., itp. Liczymy wprawdzie tylko do 10, i to zazwyczaj po angielsku, chociaż w ostatnim czasie Maluch opanował (prawie) znajomość cyferek po polsku. Pewnie dlatego, że jest z nim teraz babcia :) A że tacy liczbowi jesteśmy zakupiłam bez najmniejszego wahania hit wydawniczy ostatnich czasów:
Dziś miałam przygotować post o pewnych książeczkach z Alexanderkowej półeczki, ale życie natchnęło mnie do napisania o czymś zupełnie innym. Z racji tego, że jestem osobą, która nie posiada aktualnie samochodu (prawko na szczęście mam, uff), a przemieszczać się musi, więc korzystam z komunikacji miejskiej lub z busów, na które jestem skazana, gdy wybieram się w dalszą podróż. Niestety, w większości przypadków, przypłacam to mocno nadszarpanymi nerwami.
Lato w pełni, więc mnóstwo świeżych warzyw na rynku. Uwielbiam ten czas, moment, kiedy mogę wybierać na ryneczku niedawno zebrane warzywa. Wcześniej, kiedy mieszkałam na wsi, sama je sobie zbierałam z grządek. Wszystko takie pachnące, zachęcające kolorami... ta młoda marchewka, pietruszka, cebulka czy cukinia. Ileż to witaminek. Poniżej podam przepis na ulubioną zupkę krem z cukinii. U nas dzień bez zupy, to dzień stracony. Kremy raczej kojarzą się z zimą, ten jest niezwykle lekki, bo same właściwie warzywa ,no oprócz sera, który można zastąpić np. grzankami, ale sycący. 

Tym razem będzie o moich ulubionych serialach, wśród których myślę, że każdy może wybrać coś dla siebie. Wcześniej oglądałam seriale namiętnie razem z mężem (fanem seriali i zazwyczaj to on natrafiał na coś fajnego i mnie wciągał). Potrafiłam oglądać cały weekend, aż do skończenia sezonu. Pamiętam, że tradycyjnie wieczorami zasiadaliśmy (no dobra zalegaliśmy na łóżku, co nie jest wskazane, bo ja wielokrotnie przysypiałam i to bynajmniej nie z powodu nudnej fabuły) przez komputem lub telewizorem i śledziliśmy losy ulubionych bohaterów. Wspominam z rozrzewnieniem ten czas. Oto subiektywna lista seriali, niepolskiej produkcji, co nie znaczy, że takich nigdy nie oglądam. Nie trawię natomiast tasiemców. Kolejność zupełnie przypadkowa.
to książka w sam raz na leżak w upalne dni.


Autor: Julia Hoffmann
Tytuł: Dzielnica czerwonych jabłek
Wydawca: Replika
Strony: 236
Oprawa: miękka
Kategoria: powieść obyczajowa














Książkę kupiłam za namową siostry. Początkowo myślałam, że będzie to zwykłe romansidło, ale mile się rozczarowałam. To opowieść o miłości po polsku, okraszona naprawdę mnóstwem zabawnych opisów. Autorka doskonale łączy wartką, interesującą akcję z niezwykle mądrą obserwacją świata. Rzecz dzieje się we współczesnej polskiej rzeczywistości, na ulicy Pakulskiej w Poznaniu, gdzie mieszka główna bohaterka - Joanna Maler. To samotna kobieta po czterdziestce (mieszka tylko z przygarniętym, chorym kotem w jednym z blokowisk), która ma sporo kompleksów, nadwagi i cellulitu. Jej niskie poczucie własnej wartości, wynika w dużej mierze z tego, że zawsze żyła w cieniu swojej pięknej siostry Beatki, obecnie cenionej prawniczki. Pracuje w biurze, rzadko wychodzi z domu, czyta mnóstwo książek, a w piątkowe wieczory namiętnie ogląda filmy.

W wolnych chwilach czytam mnóstwo na temat wychowania dzieci. Zaglądam zarówno do książek, jak i na blogi mam. Ostatnio skupiłam się na szukaniu i czytaniu informacji na temat oglądania przez dzieci bajek i ich na nie wpływu. Dla mnie temat na czasie, ze względu na to, że Alexanderek budzi się w nocy kilka razy, a czasem nawet kilkanaście, a przecież nie jest już niemowlęciem. Szukałam  pomocy absolutnie wszędzie, ale co lekarz, to inna diagnoza. Ostatnio natrafiłam na szereg artykułów i postów zmieszanych na blogach, dotyczących tego właśnie tematu.
Gdyby ktoś, jeszcze kilka dobrych lat temu, zapytał mnie co myślę o tatuażach, odpowiedziałabym z całym przekonaniem, że uważam je za wulgarne, a już w szczególności u kobiet. Co więcej, kojarzyły mi się one wyłącznie z recydywą. Obecnie tatuaż raczej wyzwolił się z przestępnych skojarzeń i nie jest domeną półświatka. Myślę, że to w dużej mierze zasługa artystów, osób sławnych (jak to się mawia: "trzeba mieć fantazję i pieniążki"), bo wielu z nich w taki właśnie sposób zdobi swoje ciała. Dziś jest to też dość kosztowna inwestycja.
Gdzie jest pingwin?
Tekst: Sophie Schrey
Ilustracje: Chuck Whelon
Tłumaczenie: Regina Kołek
Wydawnictwo IUVI, 2013










Uwielbiamy wszelkie książeczki obrazkowe, a "Gdzie jest pingwin?" jest ostatnio naszą ulubioną. Niestety pogoda nie zachęca do wychodzenia z domu, więc  książeczka jest w użyciu prawie non stop. To publikacja Wydawnictwa IUVI, która ćwiczy spostrzegawczość i refleks, ale też cierpliwość, zarówno tych mniejszych, jak i tych większych. Ta zabawna książeczka ma 17 niezwykle barwnych, sprytnie namalowanych ilustracji z mnóstwem szczegółów. Swoisty misz-masz obrazkowy, opowiadający o rodzince 10 pingwinów, która uciekła z zoo, bo postanowiła wrócić na Antarktydę, swojego prawdziwego domu. Ich droga obfituje w mnóstwo przygód.



Jestem śpiochem. Nie, raczej byłam śpiochem, kiedy wiodłam beztroskie życie singielki. Teraz jestem wiecznie niewyspaną Mo, jak woła na mnie Synek, a sen to moje marzenie dnia powszedniego.
Alexander jest dzieckiem przenoszonym, który urodził się z dużymi problemami skórnymi. Ze względu na to otrzymał 1 punkt mniej w skali Apgar. Pływał bowiem już w zielonej wodzie, a i tak drań nie chciał wychodzić! Skóra Alexandra po urodzeniu wyglądała jakby była pocięta żyletką. W związku z tym musiałam, i nadal muszę, wyjątkowo dbać o skórę Syna.
Będąc w ciąży nakupiłam mnóstwo różnych kosmetyków (jakoś tak dziwnie miałam, że wydawało mi się, że wszystko będzie mi potrzebne), sporo też dostałam. Niestety z większości z nich zupełnie nie skorzystałam, więc oddałam do Domu Samotnej Matki, ze względu na to, że skóra mojego Synka źle na nie reagowała. Drogą selekcji udało mi się wybrać tylko te kosmetyki, które wspaniale dbają o skórę Syna. Myślę, że tymi kosmetykami Ameryki nie odkryję, ale u nas się one sprawdziły i mogę je z czystym sercem polecić.
Mój Synek jest dzieckiem żłobkowym, a w związku z tym, niestety, wizyty u lekarza są u nas częstym zjawiskiem. Niekiedy z takimi wizytami wiąże się mnóstwo stresu, bo któż z nas dorosłych lubi chodzić do lekarza (no chyba, że hipochondrycy, a możne i oni nie??), a co dopiero czuje w takiej sytuacji małe dziecko? Myślę, że wizyty w przychodni, gdzie pełno jest personelu w białych kitlach, różnych przyrządów medycznych, nie należą do najprzyjemniejszych chwil w życiu dziecka. Czasem bywa tak, że wizyta u lekarza przebiegnie całkiem sprawnie, ale czasem mały człowiek ostro protestuje przed wykonaniem badań. Zauważyłam też, że z biegiem czasu, Alexander zaczął gorzej znosić wizyty w przychodni. Myślę, jednak że wszelkie dziecięce lęki można w różny sposób oswajać czy minimalizować. Wszystko zależy bowiem od nas samych rodzice, od naszego podejścia do sprawy. Nam z pomocą w walce z lękami związanymi z wizytami u lekarza przyszła ta książeczka
Długo szukałam idealnego kalendarza, bo dla mnie to bardzo ważna rzecz. Bez niego ani rusz! A że nie rozstaję się z nim przez okrągły rok, musi być wyjątkowy, mieć to "coś". Przerobiłam całe mnóstwo różnego rodzaju planerów, ale zawsze czegoś mi w nich brakowało. Przed ciążą używałam przez dłuższy czas jednego, który stale kupowałam w jednej z dublińskich księgarni. Pewnego dnia, będąc już w ciąży, natrafiłam w Dublinie na ten jeden, jedyny, któremu wg mnie nie brakuje nic. Zakochałam się w nim bez pamięci. Jest absolutnie idealny, zwłaszcza dla mam. Spodobał mi się na tyle, że właśnie zakupiłam 4,  kolejny już kalendarz. Co mnie w nim zachwyca? Odpowiedź znajdziecie poniżej.
na lato dla mamy.

Wakacje zbliżają się do nas wielkim krokami, a wraz z nim "wysyp", jak zauważyłam na stronach Wydawnictw, ciekawych książek (Wydawcy chyba liczą na to, że w wakacje jest więcej czasu, a smażąc się na leżakach z książką w ręce faktycznie przyjemniej). Wśród nich sporo pozycji moich ulubionych autorów. Wprawdzie na półkach mam jeszcze wiele nieprzeczytanych książek, ale i tak robiłam sukcesywnie listę tych, które chcę zakupić. Uwielbiam kupować książki i na nie nigdy nie jest mi żal wydawać pieniądze. Ostatnio często zamawiam książki w księgarniach internetowych, bo brakuje mi czasu na łażenie po sklepach. Liczę  na to, że w najbliższym czasie nadrobię zaległości czytelnicze (MAMO przyjeżdżaj już!!). Oto lista 10 książek, które kupię z całą pewnością:
Mój Synek ma na imię Alexander. Alexander pisane przez "x" - powtarzam zawsze np. u lekarza lub w innym miejscu, gdzie wypełniany jest jakiś formularz. Dlaczego tak? Bo chcieliśmy, żeby w skrócie Jego imię brzmiało Alex. Jeszcze przed tym, jak dowiedzieliśmy się o płci dziecka, zawarliśmy słowną umowę, że wybierzemy kilka imion dla dziewczynki i kilka dla chłopczyka, ale ostateczną decyzję, spośród tych imion, wybiorę ja, w przypadku, kiedy będzie to dziewczynka, a ojciec dziecka, gdy okaże się, że będziemy mieć Synka. Początkowo planowaliśmy, że może urodzę  w Irlandii, więc Alexander pisane przez "x" byłoby ok. Nie o tym jednak chciałam napisać, a o tym, co drażni mnie w tej aferze związanej z imieniem mojego Syna.
Alexanderek ma swojego przyjaciela. Nie mam tu na myśli misia, z którym się nie rozstaje, ale chłopczyka zza ściany - Maksymiliana. Nie sądziłam, że dziecko w tym wieku może nawiązać z rówieśnikiem tak silne relacje. Z Maksem mieszkamy ściana w ścianę, balkon w balkon w naszym bloku. Maksymilian jest 4 miesiące młodszy od mojego Synka i jest uroczym chłopczykiem. Bardzo często (prawie codziennie) się widzimy, bo mama Maksa to moja przyjaciółka od czasów narodzin Synka (dobre strony macierzyństwa). Na dodatek Alex chodzi ze swoim przyjacielem do jednej grupy w żłobku. Muszę przyznać, że Alexander bez żadnego problemu potrafi Maksowi oddać swoje ulubione zabawki. Chłopcy potrafią się grzecznie bawić, ciągle coś do siebie mówiąc. Maluch jest smutny, kiedy Maksa nie ma na placu zabaw. Mama Maksa mówi, że jej synek ma dokładnie tak samo. Chłopczyk mówi, na moje dziecko: Aniex - takie połączenie naszych imion.
Jesteśmy z Synkiem od 2 lat stałymi bywalcami placów zabaw. Na naszym osiedlu jest ich całkiem sporo, więc kiedy pogoda sprzyja wyruszamy się bawić. Bywa, że wychodzimy codziennie. Alex ma tak dużo energii, a to dobre miejsce, żeby ją rozładować. Czasem udajemy się, głównie rowerem, na inne place zabaw, na których Alex jeszcze nie był. Wiadomo, coś nowego, znaczy coś fajnego. Wychodząc na plac zabaw jestem słowem objuczona jak wielbłąd. Zawsze mam ze sobą jedzenie, picie, no i dużo zabawek. Kiedyś wychodziłam z wózkiem i zawsze dodatkowo miałam pełne ręce rzeczy. Teraz częściej Syn jedzie rowerkiem, bądź idzie za rączkę i ciągnie za sobą dużą koparkę. 
Na placach zabaw znamy już chyba wszystkich stałych bywalców, mam zaprzyjaźnione mamy, babcie, z którymi można bez końca dyskutować, debatować i radzić się na temat dzieci. Zawsze można też czegoś ciekawego się dowiedzieć. Wiem już które dziecko dużo je, które mało śpi itd., ale zadziwia mnie ciągle jedno. Dziwne zachowania niektórych rodziców. I o tym właśnie chcę dziś napisać.
Wakacje zbliżają się wielkimi krokami, a co za tym idzie, więcej wyjazdów, czasem bliższych, czasem dalszych. W związku z tym skupiłam się ostatnio na wyborze odpowiedniej spacerówki w wersji parasolka. Zazwyczaj tego typu wózek jest kupowany po wózku wielofunkcyjnym, albo jako drugi, lekki dodatkowy wózek. U nas będzie to zdecydowanie wersja druga, ponieważ nasza dotychczasowa spacerówka sprawdza się doskonale, do używania tak na co dzień. Jednak jak dwa lata temu lecieliśmy na wakacje, przejście przez odprawę z tym wózkiem graniczyło niemalże z cudem. Nie wspomnę już o tym, że wózek został mocno podniszczony, wszędzie mnóstwo zadrapań. Obecnie używamy wózka Quinny buzz, który został zakupiony jako zestaw składający się z trzech części: gondoli, spacerówki oraz fotelika maxi cosi. Uważam, że był to świetny wybór (w tym miejscu ukłony dla męża!). Wózek jest niebywale lekki, zwrotny, posiada funkcję automatycznego rozkładania, dwustronne regulowane siedzisko, regulowaną rączkę, system zawieszenia, regulowane oparcie na nóżki, obrotowe przednie kółko. Materiał, z którego wykonane jest siedzisko wózka, odporny jest na zabrudzenia, odpycha wodę i nie przyjmuje brudu - wystarczy zetrzeć rozlany płyn. Zresztą w łatwy sposób można je zdjąć i wyprać w pralce. Wielką zaletą, według mnie, jest też to, że materiał ten (gąbczasty taki) w zimie daje ciepło, a w lecie jest chłodny. Mogłabym na temat zalet tego wózka rozpisywać się w nieskończoność, dlatego chyba ciężko mi znaleźć spacerówkę typu parasolka równie fajną jak nasz obecny wózek.
Dzisiaj chciałabym przedstawić fajną propozycję książeczki, która w jasny, ciekawy i bardzo obrazowy sposób pokazuje małym osobnikom, jak dobrze jest korzystać z nocników i pożegnać się z pieluszką. Nauka korzystania z nocniczka może być świetną zabawą!
U nas odpieluszkowanie idzie trochę powoli. Ostatnio zaobserwowałam jednak małe zmiany (możne to wynik właśnie przerabianej codziennie książeczki, bo to w ostatnim czasie ulubiona bajka Synka), które, mam nadzieję, prowadzą ku lepszemu i zbliżają nas do ostatecznego rozstania z pieluszką. Wcześniej byłam niezmiernie przewrażliwiona na tym punkcie, ale na szczęście zmądrzałam i teraz uważam, że wszystko ma swój czas i miejsce. 
Wracając jednak do książeczki. To nowość wydawnictwa Nasza Księgarnia, którą zakupiłam, jak tylko pojawiała się w sprzedaży. Oto i ona:

 

Tytuł: Ale Kupa! Co masz w pieluszce? 
Autor: Guido van Genechten
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Forma wydania: książka papierowa 
Oprawa: twarda
Ilustrator: Guido van Genechten
Rok wydania: 2014 
Liczba stron: 28
Format:250x260 mm



 Tytuł: Smak miłości
Autor: Agnieszka Maciąg
Zdjęcia: Agnieszka Maciąg i Robert Wolański
Wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte
Liczba stron: 328
















Kiedyś, będąc u rodziców, obejrzałam w jednym z programów śniadaniowych (w domu nie oglądam TV, no chyba że sporadycznie kanał Minimini) rozmowę z  panią Agnieszką Maciąg na temat jej doświadczeń kulinarnych. Powiem szczerze, że bardzo zaciekawiła mnie wypowiedź gościa. Pani Maciąg tak barwnie mówiła o przeróżnych daniach, pachnących przyprawach i aromatycznych olejach, że niemal czułam te zapachy w powietrzu. Kiedy więc przeglądałam nowości wydawnicze i natrafiłam na książkę pani Agnieszki Maciąg "Smaki miłości" natychmiast ją zakupiłam. 
Nie posiadam w domu zbyt dużo książek kucharskich. Ta jednak jest wyjątkowa. "Smak miłości" to prawdziwa skarbnica kulinarnych pomysłów, to opowieść o gotowaniu, ale też z powodzeniem może konkurować z najpiękniej wydanymi albumami.
Alexander od wielu tygodni jest członkiem publicznej biblioteki. Pierwszy raz trafiliśmy tam przypadkiem, w zimowe popołudnie wracając ze żłobka. Bibliotekę mamy po drodze do domu, i któregoś dnia Mały siedząc w wózku, wskazał palcem i powiedział: "tam". Nie mieliśmy jakiś konkretnych planów na popołudnie tego dnia, dlatego weszliśmy. Od tego czasu to nasz stały piątkowy rytuał. Początkowo Alex zainteresowany był tylko zabawkami, które tam znalazł. Wiadomo nowe (mimo, że bardzo zniszczone, rozwalone) to ciekawe. Z czasem sam zaczął wybierać dla siebie książeczki. 



Tytuł oryginału: The Midwife’s Confession
Tłumaczenie: Agnieszka Barbara Ciepłowska
Stron: 472
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka











Po pierwszą książkę  Diane Chamberlain sięgnęłam zupełnie przypadkiem. Kiedyś, będąc w Empiku, na półkach z nowościami znalazłam książkę "Sekretne życie CeeCee Wilkes". Zdecydowałam się na zakup, bo opis książki był całkiem zachęcający. Oczywiście nie żałuję! a co więcej - kupiłam kolejne książki tej autorki.
Nad zakupem odpowiedniego rowerka biegowego zastanawialiśmy się bardzo długo. Już jesienią zeszłego roku Alexanderek przejawiał chęć jazdy na takim sprzęcie. Ilekroć na placu zabaw pojawiał się maluch z rowerkiem, wiedziałam, że czeka mnie ciężka przeprawa oderwania go od cudzej własności. U nas wybór odpowiedniego rowerka przypadł tacie Malucha, chociaż ostatecznego wyboru, spomiędzy dwóch modeli zaproponowanych przez męża, dokonałam sama. Wahałam się długo, zadręczając znajomych w pracy, aż w końcu ostatecznie wybór padł na taki model:

Ze względu na to, że Alexanderek oprócz gruszek i jabłek, nie chce jeść innych owoców, często robimy razem różne koktajle. Dodajemy truskawki, porzeczki, mango, kiwi, daktyle, zależy na co mamy ochotę. A ten zrobiliśmy tak.

Kolejny post postanowiłam przeznaczyć na recenzje książki, ale tym razem takiej, którą ostatnio sama przeczytałam. Oto i ona:

autor: Gabriela Gargaś
tytuł: Jutra może nie być
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2012
ilość stron: 442


Historia opisana w książce zawładnęła mną, moim czasem i nie pozwoliła odejść od powieści. To od  urodzin Alexandra pierwsza książka, którą przeczytałam w ciągu jednego dnia. A dlaczego? ....bo według mnie pisana jest emocjami, bo ściska za serce.....
Mój Maluszek uwielbia bawić się samochodzikami. Interesują Go te małe i te duże. Na spacerku spoglądamy w niebo i przyglądamy się latającym samolotom, innym razem sunącym po torach pociągom. Na wakacje lecieliśmy samolotem, oglądaliśmy pływające po wodach statki. Prawie wszystkimi środkami lokomocji, oprócz statków, podróżowaliśmy. Nic jednak straconego, bo z tym środkiem lokomocji udało nam się zapoznać dzięki książeczce Wydawnictwa Moniki Dudy z serii Transport "Statki i łodzie".
Obsługiwane przez usługę Blogger.