Dzisiaj na blogu pokażę naprawdę wyjątkową propozycję książkową, która z całą pewnością zainteresuje zarówno te młodsze, jak i te starsze dzieci. Znacie Listy od Felixa? Jeżeli nie, to warto nadrobić. Niedawno bowiem wznowiono jej wydanie. Do tej pory mieliśmy w domu tylko drugą część tej fantastycznej książki, więc kiedy pojawiła się w sprzedaży wiedziałam, że koniecznie musimy ją kupić.

Książka ma absolutnie to "coś" w sobie. Jest na tyle atrakcyjna i ciekawa, że moje dziecko sięga po nią wyjątkowo często. Któż nie chciałby wyjmować i czytać (lub słuchać) treści prawdziwych, napisanych ręcznie listów ukrytych w sześciu zaadresowanych kopertach ze znaczkami? Alexander za każdym razem ze zdumieniem i wypiekami na twarzy otwiera poszczególne koperty i słucha ciekawostek na temat przeróżnych miejsc na świecie. O tym donosi w listach zagubiony zając o imieniu Feliks. 


Feliks to mała pluszowa przytulanka Zosi, która zaginęła na lotnisku pod koniec wakacji. Dziewczynka bardzo przeżywa rozstanie ze swoim przyjacielem i kiedy już straciła nadzieję na odnalezienie Feliksa, otrzymuje list, który przychodzi do niej z Londynu. Kolejne docierają z Paryża, Rzymu, Kairu, z safari w Kenii oraz z Nowego Jorku. Wszystkie pisze do niej Feliks, który bardzo ciekawie i z poczuciem humoru opisuje mieszkańców i odwiedzane kraje.


Cała historia na szczęście kończy się dobrze, bo królik wraca do stęsknionej właścicielki.

Listy od Feliksa w atrakcyjnej cenie można kupić w księgarni internetowej Livro. Myślę, że to świetny pomysł na prezent z okazji Dnia Dziecka.



Nigdy nie byłam fanką nakładania masek na twarz, a już broniłam się rękami i nogami przed tymi, które należy własnoręcznie przygotować. Nie wiem, pewnie po części wynikało to z lenistwa, a może z braku wiary, że jej zastosowanie przyniesie oczekiwane rezultaty. Kilka tygodni temu za sprawą koleżanki zmieniłam zdanie. Dziś nie wyobrażam sobie już pielęgnacji bez zastosowania maseczki. Postawiłam na taką, która składa się tylko z trzech składników: z zielonej glinki, alg morskich (spiruliny) i zielonej kawy.


Dobroczynne właściwości glinek znane są od wieków. Zawierają minerały (takie, chociażby jak: krzem, magnez, wapń, potas, fosfor czy sód) i aktywne enzymy. Z kolei algi morskie (najlepsze to te zwane spiruliną) są źródłem protein, witamin, aminokwasów i minerałów. Zielona kawa natomiast bogata jest w kwas chlorogenowy i znana jest z właściwości przeciwbakteryjnych, przeciwzapalnych i przeciwgrzybiczych. Moją maseczkę w pudrze kupiłam w sklepie e-fiore (to TA) i stosuje ją nie tylko na twarz, ale i na ciało. Polecana jest do skóry skłonnej do zmarszczek, szarej, mało jędrnej, zanieczyszczonej. Maska zapobiega też błyszczeniu skóry, leczy trądzik i stany łojotokowe. Usuwa wszystkie toksyczne substancje ze skóry w zamian oddając minerały. Ma, jak widać, szerokie spektrum działania.

Swoją maseczkę przygotowuję w niemetalowym naczyniu i mieszam również czymś niemetalowym. Do proszku najczęściej dodaję wodę, czasem tonik, częściej hydrolaty czy tkefir lub jogurt. Dodatkowo można dodać kilka kropel olejku naturalnego, np. arganowego, z dzikiej róży czy z pestek malin. Jej konsystencja musi jednak przypominać gęstą śmietanę. Tak przygotowaną maseczkę, nakładam na twarz maksymalnie na 15 minut, pamiętając by w tym czasie zwilżać ją np. wodą termalną, by nie dopuścić do jej wyschnięcia.


Czuję ogromną różnicę od kiedy stosuję maskę, bo zapobiega powstawaniu wszelkich niespodzianek. Moja skóra twarzy jest przede wszystkim dobrze oczyszczona i odżywiona. Dodatkowo jest rozjaśniona, wygładzona i matowa. Rewelacja!
Maskę można także stosować na ciało, w miejscach gdzie skóra nie jest zbyt jędrna i dotknięta cellulitem, bo świetnie napina skórę.
Nie stosowałam, ale wiem, że można ją także dodawać do kąpieli czy robić z okłady na bolące stawy, mięśnie, ucho.


Kupując maskę dorzuciłam do koszyka olejek z płatków róży damasceńskiej (TU) oraz masło do ciała opuncja figowa (TU). 



Olejek otrzymuje się poprzez macerowanie świeżych płatków róży damasceńskiej w oleju ze słodkich migdałów. Zalecany jest do stosowania przy cerze suchej i odwodnionej. Bardzo łagodnie się rozprowadza dzięki swojej lekkiej, płynnej konsystencji. Pozostawia na skórze delikatną warstwę, która dość szybko się wchłania. Olej jest bardzo wydajny. Ma lekki różany zapach. Po jego zastosowaniu skóra twarzy jest dobrze nawilżona i sprężysta.


W maśle opuncja figowa zakochałam się od pierwszego użycia. Jest lekkie, ale treściwe, świetnie się rozprowadza i super wchłania. Skóra po nim jest bardzo mocno odżywiona, nawilżona i uelastyczniona. Dodatkowo świetnie radzi sobie z przesuszeniami na łokciach i kolanach. Dla mnie to takie trochę regenerujące serum. Zapach jest bardzo przyjemny, słodki i egzotyczny. Jestem bardzo na tak!

Zestaw do herbaty pochodzi ze strony Mondex.pl












Dzisiaj kolejna odsłona cyklu #wspierampolskibiznes, której bohaterem tym razem jest marka Stay Wild. Ubrania tworzone z pasją, z najlepszych jakościowo materiałów, przyjemnych dla skóry dziecka i przyjaznych środowisku. Projekty minimalistyczne dające wolność i swobodę szalonym dzieciom, znającym smak poziomek i wspinającym się na drzewa.

1. Witam serdecznie! Drogie Panie, kiedy pojawił się pomysł na stworzenie własnej marki?
Kiedy zostałam mamą i zorientowałam się, jak ciężko jest znaleźć w sklepach niepstrokate ubrania dla dzieci. To był tez czas, kiedy chciałam coś zmienić w swoim życiu. Na początku snułam fantazje na temat powołania do życia marki modowej dla dzieci. w fantazjowaniu to ja jestem bardzo dobra, ale moja siostra, Natalia podchwyciła temat. Oczywiście żadna z nas nie zdawała sobie sprawy z tego, że własna marka, to nie tylko przyjemne chwile związane z wymyślaniem kolejnych kolekcji, czy sesji, ale duuuużo innych, mniej fascynujących działań.

2. Ile osób tworzy Stay Wild?
Trzy: my dwie (siostry) i czasem pierwiastek męski, który w odpowiedniej chwili ściąga nas na ziemię. Jest racjonalny przez duże R i jako jedyny potrafi przemówić nam do rozsądku. 

3. Dlaczego nazwa Stay Wild? Skąd taki pomysł?
Obie jesteśmy impulsywne bywamy również niezdecydowane. Robiłyśmy długie listy nazw, rankingi wśród znajomych, rysunki logo, toczyłyśmy ze sobą wojny, wybierałyśmy jakąś nazwę, by porzucić ją po kilku dniach. Aż któregoś dnia zobaczyłyśmy gdzieś przypinkę do ubrań z wizerunkiem Indianina i podpisem stay wild. To było olśnienie. STAY WILD! Świetnie oddaje ducha marki, bo oddaje ducha dzieci, jest w nich coś dzikiego i to właśnie w nich kochamy! Chcemy, aby dzieci były dziećmi, by się brudziły, łaziły po drzewach i grandziły (tak mówi nasza mama) i żeby długo pozostały dziećmi, prawda?

4. Prawda. Taka jest też Wasza strona. Wspaniała, dzika. Cudowne zdjęcia. Czym się inspirujecie?
To jeden z najfajniejszych momentów. W tym temacie dogadujemy się bez słów. Pomysły na zdjęcia pojawiają się już na etapie tworzenia projektów ubrań, to one nadają kierunek dalszym działaniom, wymyślaniu klimatu sesji, wyboru miejsca, modelek i modeli. Miałyśmy szczęście trafić na niesamowite dzieciaki i poznać wspaniałych fotografów, to od nich zależy efekt końcowy, który widać na naszej Wciąż się uczymy, ale nam się podoba, a Wam?

5. Mi osobiście bardzo się u Was podoba. Na rynku jest spora konkurencja? Co zrobić by się przebić, wyróżnić?
To prawda, na rynku jest sporo świetnych marek z ciuszkami dla dzieci. My jeszcze się nie przebiłyśmy, staramy się robić to co robimy najlepiej jak umiemy. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

6. Co jest najtrudniejsze w rozkręceniu biznesu? Czy może wszystko gładko poszło?
Wszystko było trudne, gdyż nie miałyśmy żadnego doświadczenia w tej materii. Zaczynałyśmy od zera. Korzystałyśmy z życzliwości ludzi z branży, uczyłyśmy się i nadal się uczymy na własnych błędach. Momentami wszystko  paliło się i waliło, miałyśmy takie chwile, że byłyśmy przekonane, że ciągniemy za sobą jakaś klątwę. Serio, działo się dużo dziwnych rzeczy, np. gdy pierwszy raz jechałyśmy do Łodzi po materiały, a jesteśmy znad morza, okazało się, że już na miejscu dzieci (musieliśmy zabrać ze sobą maluchy) zachorowały na ospę i zaraziły Natalię. Później w szwalni, w której miałyśmy szyć kolekcję, nastąpił bunt, w wyniku którego zwolniły się niemal wszystkie panie szwaczki. Musiałyśmy zwrócić materiał do producenta, gdyż nie spełniały naszych wymagań. U innego producenta zamówiłyśmy zupełnie inny materiał i po dwóch dniach, okazało się, że w wyniku pomyłki przyjechał do nas dokładnie taki sam, jak ten, który zwróciłyśmy. Mamy milion takich historii, ale nie poddajemy się.

7. To naprawdę dużo, jak na dwie kobietki. Jednak grunt, to się nie poddawać. Jakie macie plany na przyszłość?
Oczywiście planujemy podbić świat! Żartuję, planujemy podbić serca kilku mam. Robić to co robimy, trochę się rozkręcić. Może się uda...

8. Nie może, a z całą pewnością się uda. Czego mogę Wam życzyć?
Żeby się udało :))

Zatem powodzenia! 

Wszystkie wspaniałe produkty marki Stay Wild znajdziecie tu (zajrzyjcie koniecznie): 
https://staywild.pl/
https://www.instagram.com/staywildbrand/?hl=pl
https://www.facebook.com/staywildbrand/





Dzisiaj kolejna odsłona cyklu Bawię się z Edukatorkiem (poprzednie wpisy TU i TU). Tym razem będzie o grze planszowej Wilk i świnki od marki Djeco. Grę mamy w domu już od kilku miesięcy i jest eksploatowana niemalże codziennie. Chyba każdy zna bajkę o trzech świnkach budujących domki i o wilku, który po kolei je zdmuchiwał. Uczy, że praca i współpraca popłacają. Ten motyw został wykorzystany właśnie w tej grze. 


Gra składa się z planszy, 3 różnokolorowych figurek świnek, 1 figurki wilka, gumowego kociołka do gotowania, 3 kostek do gry w różnych kolorach, każdy pasujący do koloru świnki (ponumerowane 1, 2 i 3, dodatkowo każda z kostek zawiera jeden rysunek domku i dwie postacie wilka) oraz 1 domku z cegły. 
 
To jedyna znana mi gra, w której nie ma przegranych. Ważna jest natomiast praca zespołowa - wspólne budowanie domku z cegieł. Celem gry jest doprowadzenie trzech małych świnek do domu z cegły zanim wilk zdoła je złapać (najpierw jednak musi zostać wybudowany wspólnie przez graczy). 


Grę rozpoczyna najmłodszy z uczestników, a następnie kontynuujemy ją zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Pierwszy gracz rzuca kostką w kolorze wybranej świnki. Jeżeli kostka pokaże numery 1, 2 lub 3 gracz przesuwa świnkę o daną ilość pól. Kiedy jednak kostka wyląduje na wilku, to wilk porusza się po planszy. A w przypadku, kiedy kostka wyląduje na domku, to gracz umieszcza swoją świnkę w jednym z trzech domków lub pozostawia ją na tym samym polu. Za każdym razem, kiedy któraś ze świnek trafi na pole z cegłami, gracz dodaje nową ścianę do budowy domku lub dach. Jeżeli wilk złapie świnkę, ta ląduje w garnku. 

Gra jest kolorowa, solidnie wykonana i ma w miarę proste zasady. Uczy logicznego i strategicznego myślenia oraz ćwiczy koordynację wzrokowo ruchową. Wprawdzie przeznaczona jest dla dzieci od 5 roku życia, ale myślę że ogarnie ją młodsze dziecko. 


Grę można kupić TU. To świetny pomysł na prezent z okazji zbliżającego się Dnia Dziecka, zwłaszcza że robiąc zakupy w Edukatorku możecie skorzystać z 10% rabatu na cały asortyment podając hasło: planszowki.

Wpis powstał w ramach cyklu „Bawię się z Edukatorkiem”, którego celem jest pokazanie radosnej, twórczej zabawy  i zachęcenie do wspólnego spędzania wolnego czasu i przeniesienie się w magiczny czas dzieciństwa.






Dzień Matki już tuż, tuż. Bez wątpienia dla każdej mamy to szczególny dzień. Dla mnie również, chociaż obchodzę go właściwie codziennie. Każda bowiem chwila spędzona z Synkiem jest wyjątkowa i jest największym darem, jak w życiu otrzymałam. Absolutnie żadna rzecz, nawet z najbardziej rozchwytywanym logo, nie zastąpi mi słodkiego buziaka na dzień dobry, małych rączek obejmujących moją szyję, promiennego, szczerego uśmiechu na mój widok po całym dniu rozłąki, pięknego bukietu z polnych kwiatów wręczanego ze słowami: dla Ciebie, bo jesteś najlepszą mamą pod słońcem. Takie chwile rekompensują mi wszelkie trudy macierzyństwa. 

Dzień Matki to dla mnie też dzień szczególny ze względu na moją mamę, która jest najwspanialszą kobietą pod słońcem i jednocześnie najlepszą przyjaciółką. To ona całkowicie i bez reszty poświęciła swoje życie dla mnie i mojej siostry, nigdy się przy tym nie skarżąc. To do niej dzwonię kiedy jestem szalenie szczęśliwa i kiedy proza życia mnie przybija, kiedy odnoszę swoje małe sukcesy i kiedy wszystko jest pod górkę. U niej zawsze znajdę ukojenie, zrozumienie i poradę. 

Za parę dni wystroję się więc pięknie i pójdę z duszą na ramieniu do przedszkola na akademię, gdzie ze łzami w oczach będę słuchać, jak mój Synek śpiewa i recytuje wiersze specjalnie dla mnie. Na koniec otrzymam cudowną, własnoręcznie zrobioną laurkę, którą zachowam z innymi. To będzie idealny dzień, jak każdy wspólnie spędzony.

Nie znaczy to jednak, że nie mam w zanadrzu osobistej listy z prezentami, bo mam. Podzielę się nią z Wami, bo zachęciła mnie do tego Kamila z bloga Olomanolo.pl.



1. Moja wymarzona wolnoobrotowa wyciskarka od 4swiss.pl, dzięki której można przygotować soki, musy, lody, sorbety, zupy, puree, mleko roślinne, smoothie, a nawet tofu. Dostępna w 12 wersjach kolorystycznych klik 2. Krzesło hamak klik 3. Buty Anniel, do których wzdycham już drugi sezon klik 4. Kolczyki w stylu Boho klik 5. Tkaninowa torebka klik 6. Buty, w których zakochałam się dzięki siostrze klik 7. Zegarek klik 8. Torba na aparat klik 9. Olejek do demakijażu klik 10. Pyłek rozświetlający od Couleur Caramel klik 11. Książka Lubię klik 12. Bransoletka klik 13. Pierścionek klik 14. Tatuaż Róża Wiatrów - idealny projekt dopiero powstaje w głowie  15. Kubek klik 16. Nawilżające ampułki od Rau Cosmetics klik 





"Mroczna toń" to świetnie napisany thriller psychologiczny z wieloma zwrotami akcji. Książka została z wielkim entuzjazmem przyjęta na świecie, dzięki czemu trafiła na listę bestsellerów USA Today oraz Publishers Weekly. Według mnie zasłużenie!

Główna bohaterka to Kyra Winthrop, biolog morski, asystentka profesora na uczelni, która ulega nieszczęśliwemu wypadkowi podczas nurkowania ze swoim mężem, w skutek którego traci pamięć, ma problemy z koncentracją i pamięcią krótkotrwałą. Oparcie znajduje w swoim czułym mężu, który troskliwie się nią opiekuje i prawie nie odstępuje jej na krok. Może też liczyć na przyjaciół. Są jej przewodnikami po nowej rzeczywistości, a każde wspólne spotkanie to próba przypomnienia sobie wydarzeń sprzed wypadku. 

Kobieta, która wraz z mężem przeniosła się na małą wyspę do domu po rodzicach Jacoba, chłonie każdy szczegół, który przedstawia jej mąż, usilnie próbując sobie wszystko przypomnieć. Dręczą ją jednak sny i wizje, zupełnie odbiegające od tego, co opowiada jej mąż. Budzi to w niej niepokój. Z czasem Kyra zaczyna sobie coraz więcej przypominać i odkrywa prawdę, która jest przerażającym koszmarem.

Kto jest więc przyjacielem, a kto wrogiem? Co jest prawdą, a co ułudą? Kim jest Aiden Finlay, który nieustannie pojawi się w jej myślach? A kim tak naprawdę jest Jacob i czy skrywa jakieś mroczne sekrety? Co faktycznie wydarzyło się w czasie feralnego nurkowania?

Książka A.J. Banner wciąga od pierwszych stron i trzyma w napięciu do samego końca. Mnóstwo tu zawiłych sytuacji, niedomówień, wątpliwości, zagadek, których rozwiązanie znajdujemy dopiero na ostatnich kartkach. Polecam!

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Harper Collins Polska i można ją kupić TU.



Dawno nie publikowałam wpisu na temat moich ulubionych kosmetyków naturalnych, chociaż uważam że to jeden z fajniejszych cykli na blogu. Być może jest to wynik tego, że chciałam zużyć wszystkie kosmetyki, które aktualnie były otwarte, a dopiero później zakupić i przetestować kolejne. Nie jest ich też specjalnie dużo, ale za to same wspaniałości :) Zresztą przeczytajcie sami!


1. BB Cream Perfect Care od Rau Cosmetics. Mam go w kolorze light i idealnie stapia się z odcieniem mojej skóry. To mój pierwszy w życiu krem Blemish Base, czyli mieszanka podkładu i kremu do twarzy, i chyba jedyny, bo jest idealny, więc nie planuje zamienić go na nic innego. Potrzebowałam produktu, który będzie krył niedoskonałości, nie dając efektu maski (nienawidzę tego!), ale też nawilżał. Ten spełnia absolutnie wszystkie moje oczekiwania, a nawet więcej, ponieważ nie zawiera olejów mineralnych, czystego oleju silikonowego, parabenów czy też nanomateriałów. Używam go już jakiś czas i bardzo dobrze się z nim czuję, nic mnie nie piecze, nie ściąga, dobrze utrzymuje się na twarzy w ciągu dnia. Skóra wygląda bardzo świeżo. Warto wspomnieć jeszcze o tym, że w składzie ma pantenol i cynk, które łagodzą stany zapalne oraz zaczerwienienia i podrażnienia skóry. Dodatkowy plus za pompkę. Lubię takie rozwiązania. Można go kupić w dwóch odcieniach oraz w dwóch wersjach: małej - 5 ml i dużej 75 ml.


Do kupienia TU.



2. Relaksujący płyn micelarny od Clochee. Mam od nich trzy produkty: peeling (pisałam o nim TU), balsam (TU) oraz płyn micelarny. Wszystkie bardzo dobrze się u mnie sprawdzają, ale to właśnie płyn micelarny jest moim faworytem. Codziennie zmywam makijaż za pomocą olejku, obowiązkowo jednak używam też płynu micelarnego. To jest taki kosmetyk, z którym nigdy się nie rozstaję. Kiedy wyjeżdżam to jest pierwsza rzecz, którą pakuję. Relaksujący płyn micelarny od Clochee oczyszcza i tonizuje skórę, pozostawiając ją dobrze nawilżoną. To jak haust świeżego powietrza. Jego skład oparty jest na bazie hydrolatu z róży damasceńskiej oraz kwiatu pomarańczy co łagodzi podrażnienia i zaczerwienienia. Po zastosowaniu skóra jest delikatnie lepka, uczucie to jednak znika po kilku minutach. Wszystkie preparaty Clochee, także i ten, jest wolny od parafiny, parabenów, silikonów, syntetycznych barwników czy aromatów. Nawet opakowania pochodzą z recyklingu i nadają się do ponownego przetworzenia. Dla mnie bomba.


Do kupienia, w promocyjnej obecnie cenie, TUTAJ.



3. Suchy peeling kokosowy od Nacomi. To marka, z którą jestem za pan brat od dawna. Moja przygoda z kosmetykami naturalnymi zaczęła się właśnie od ich produktów. Kupowałam je zawsze, kiedy byłam w Przemyślu u siostry, bo tam były dostępne. Teraz zamawiam przez internet albo kupuję stacjonarnie w sklepie osiedlowym. Dopiero niedawno odkryłam ten 100% wegański suchy peeling. Ja mam akurat wersję z kokosem, ale sprawdziłam że jest też kawowy i truskawkowy. Fantastyczny, krótki skład: kawa robusta (ma ponad 2% kofeiny, która działa świetnie na cellulit), cukier trzcinowy, sól z Morza Martwego, oleje i zapach. Wszystko zamknięte w strunowym, wodoodpornym opakowaniu. Stosuję go na zwilżoną skórę i muszę przyznać, że to dobry ścierak. Pozostawiam go na trochę na ciele, następnie spłukuję i jest super. Skóra jest nawilżona, napięta, elastyczna, powiedziałabym nawet że sprężysta. Po użyciu przyjemnie pachnie prawdziwą, świeżo zmieloną kawą. Plusem jest również to, że dość łatwo się spłukuje, i z naszego ciała, jak i z wanny. Jestem zdecydowanie na tak.


Do kupienia np. w Hebe czy przez internet TU



4. John Masters Organics Scalp - spray, który doradziła mi przemiła Pani z ecoandwell.pl Uwielbiam kupować tam kosmetyki, bo Pani ma do mnie ogromną cierpliwość, odpowiada na moje zapytania i zawsze dobrze mi doradza. Do tego zakupione produkty są zawsze pięknie zapakowane. No i zakochałam się w ich Instagramie. Pięknie tam, zobaczcie sami. Co do produktu, to w internecie krążą różne opinie na jego temat, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Ja mam cienkie włosy i nie jest ich specjalnie dużo, więc potrzebowałam czegoś, co zwiększy ich objętość. I faktycznie produkt świetnie unosi włosy u nasady, jednocześnie nie obciążając ich. Stosuję go zawsze po umyciu, a następnie suszę włosy. Dodatkowo spray łagodzi skórę głowy i redukuje stany zapalne skóry. Dzięki niemu moje włosy są zdecydowanie mocniejsze i jest ich więcej.


Do kupienia TU.



5. Mydła Herbs&Hydro Pure - to taka wisienka na torcie. Pisałam (TU) o tym, że zakochałam się w ich mydłach w płynie, oczywiście nadal tę opinię podtrzymuję. W ofercie znaleźć można także mydła w kostce, które również mnie zachwyciły, bo działają kojąco na skórę. Bardzo przyjemne w użyciu, a po zastosowaniu nie czuć nieprzyjemnego ściągnięcia czy przesuszenia skóry. Nie zawierają  konserwantów, chemicznych utwardzaczy, wybielaczy, środków pieniących. Takie prawdziwe, naturalne mydła, niektóre nawet wegańskie. Wybór jest spory, absolutnie każdy znajdzie coś dla siebie. Z czystym sumieniem mówię: są genialne.

 
Kupić je można TU.


Alexander wykazuje zainteresowanie geografią. Poznajemy powoli flagi i zabytki różnych państw. Oczywiście to nauka przez zabawę, bo wówczas jest najbardziej efektywna. Wykorzystujemy do tego pomoce, które mamy w domu. Najczęściej są to książki, gry czy puzzle magnetyczne umieszczone na ścianie (pisałam o nich TUTAJ). Dzisiaj chciałabym pokazać bliżej książkę, która w dużej mierze przyczyniła się do rozbudzenia w moim dziecku tej pasji. My z mężem również się nią nieustannie zachwycamy. Jest genialna! Mowa tu o Atlasie Miast od Naszej Księgarni.


Przeczytałam w internecie bardzo dużo pozytywnych opinii na temat tej książki. Przeglądałam ją też z Synem w księgarni i stwierdziliśmy zgodnie, że kupujemy. Zdecydowanie taniej niż u wydawcy znalazłam atlas w księgarni internetowej LIVRO.

Dzięki atlasowi możemy odwiedzić 30 miast z całego świata, w tym między innymi: Warszawę, Paryż, Lizbonę, Londyn, Ateny, Amsterdam, Chicago czy Meksyk; poznać sławnych ludzi, ośrodki kultury, znane budowle, potrawy czy też miejsca przyjazne dzieciom. Miasta ułożone są w kolejności alfabetycznej, a nie z podziałem na kontynenty. Myślę, że to fajna sprawa, bo dzięki temu widać różnorodność na świecie. Informacje na temat miast są krótkie, rzeczowe i podane w przystępny sposób.


Książka jest przepięknie wydana. Ma duży format, twardą okładkę, kartonowe stronice i kolorowe ilustracje. Dodatkowo znajdziemy tutaj sporo zadań na spostrzegawczość.


To zdecydowanie najciekawsza i najbardziej dopracowana książka dla dzieci, z którą się zetknęłam w ostatnim czasie. Myślę, że jest to idealny prezent na Dzień Dziecka dla małego odkrywcy. Do kupienia TU.
Obsługiwane przez usługę Blogger.