Mam ogromny sentyment do ksiażki Ceceli Ashern "Ps. Kocham Cię" chociażby ze względu na to, że rzecz rozgrywa się w mojej ukochanej Irlandii, do której pałam ogromną sympatią i z którą związane są moje najpiękniejsze wspomnienia. Poza tym zarówno książka, jak i ekranizacja powieści rozkochały mnie w sobie. I byłam ciekawa jak radzi sobie Holly, kiedy listy przestały przychodzić. Nie sądziłam jednak, że kiedyś pojawi się kontynuacja powieści, ale oto jest i poniżej znajdziecie moje wrażenia po jej przeczytaniu.

W "Ps. Kocham Cię na zawsze" spotykamy Holly siedem lat później. Kobieta w miarę uporała się po śmierci Gerrego i próbuje na poważnie zaangażować się w nowy związek z Gabrielem. Chce sprzedać dom, w którym mieszkała z ukochanym mężem i wprowadzić się do nowego partnera. W tym czasie siostra Ciara usilnie namawia ją do przygotowania podcastu i podzielenia się w nim swoimi przeżyciami związanymi z utratą ukochanej osoby. Kobieta w końcu ulega i opowiada o radzeniu sobie ze startą oraz listach, które pozostawił po śmierci Gerry. Nagranie podcastu znów wywraca życie Holly do góry nogami. Początkowo sama zaczyna roztrząsać na nowo przeżyty siedem lat wcześniej dramat i zastanawia się czy dobrze postąpiła nagrywając podcast, ale kiedy zgłaszają się do niej kolejne osoby szukające pocieszenia, z historiami podobnymi do jej losów, a Holly dowiaduje się, że Angela założyła klub, który ma być ukojeniem i nieść pomoc osobom chorym na przewlekłe lub śmiertelne choroby i członkom ich rodzin, kobieta przystępuje do klubu.

Czy jednak Holly poradzi sobie z własnym bólem i będzie w stanie pomóc innym? Czy nie jest to dla niej zbyt duże obciążenie i jakie będą tego konsekwencje?

Piękna skłaniająca do refleksji historia. O przemijaniu, autorka bowiem uzmysławia nam, bo często w codziennym pędzie o tym zapominamy, że należy się zatrzymać, dostrzec bliskie osoby, pobyć z nimi, póki mamy na to czas, bo życie przecież tak szybko mija. O śmierci. Trudnym temacie, który poruszony został w książce z ogromną dozą empatii i delikatności. O miłości, która towarzyszy nam każdego dnia i potrafi przynieść ukojenie. Serdecznie polecam.

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Akurat i można ją kupić TUTAJ.


Na sklepowych półkach ta okładka przyciągnęła mój wzrok. Rzucała się mocno w oczy, więc przeczytałam opis, który totalnie mnie zaciekawił i książka wylądowała w koszyku. Czy ta pokusa była warta spędzenia kilku dobrych godzin na czytaniu "Szeptacza"? Poniżej znajdziecie moją odpowiedź.

Po nagłej śmierci ukochanej żony na Toma Kennedy'ego spada wychowywanie siedmioletniego syna Jake'a. By odciąć się od traumatycznych przeżyć postanawia przeprowadzić się do małego miasteczka Featherbank z nastawianiem rozpoczęcia nowego życia. Jednak nie wszystko się układa, bo ojciec z synem nie mogą znaleźć wspólnego języka, a z czasem sytuacja się jeszcze pogarsza, bo chłopiec widzi wyimaginowaną dziewczynkę i słyszy szepty. Czuje się osamotniony, zagubiony, zupełnie nie potrafi się odnaleźć w nowej sytuacji. 

Do tego okazuje się, że w miasteczku wiele lat temu doszło do serii morderstw, których ofiarami byli młodzi chłopcy. Podobno uczynił to Frank Carter, okrzyknięty przez media "Szeptaczem", bo swoje ofiary przywoływał szeptem, uprowadzał je i zabijał. Od lat jednak odsiaduje wyrok. Tymczasem na mieszkańców Featherbank pada blady strach, bo ginie kolejny mały chłopiec Neil Spencer, a matka chłopca twierdzi, że zaginięcie poprzedzone było dającym się słyszeć szeptem. Czy więc Szeptacz miał wspólnika, a może ktoś usilnie próbuje go naśladować? Czy rodzinie Kennedych uda się rozpocząć nowe życie czy może jednak nie jest to najlepsze miejsce? Co jest wymysłem Jake'a a co prawdziwym zagrożeniem?

Ta historia ma swoje lepsze i gorsze momenty, ale całość ostatecznie uważam za bardzo dobrą i zdecydowanie wartą przeczytania. Zwłaszcza, że jest to debiutancka powieść Alexa Northa. Bardzo emocjonujący thriller, który nie raz wywołał u mnie ciarki na cały ciele i nasłuchiwanie szeptów. Fabuła książki jest bardzo nieoczywista i mroczna, historia misternie utkana z niejednym zwrotem akcji. Czego chcieć więcej? Z całą pewnością sięgnę po kolejne ksiażki tego autora.

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Muza i jest do kupienia TU.


Mam wrażenie, że dopiero był pierwszy września i w galowym stroju maszerowaliśmy na rozpoczęcie roku szkolnego. A tu już końcówka października. Ale na szczęście słoneczna, przynajmniej w chwili, w której piszę ten tekst. Cieszy mnie i poprawia humor taka polska, złota i ciepła jesień. Taka w najpiękniejszym wydaniu. Z babim latem i dywanami usypanymi z kolorowych liści. Kiedy słoneczko rano zagląda do okna zwiastując dobry dzień można bez przeciągania wstawać z łóżka. Wiem, że za chwilkę przyjdzie słota, wiatr i zimno, ale póki jest słonko, trzeba się nim cieszyć, bo przez kolejne miesiące będziemy się zmagać z jego deficytem. Ale nie tylko słonko napawało mnie dobrą energią i dawało sporo frajdy w październiku. Było coś jeszcze, o tym poniżej :)


Wyprawy do lasu 



Ostatnio na Instagramie przeczytałam, że las to stan umysłu i chyba coś w tym jest :) Uwielbiam nasze wędrówki po lesie, włuczenie się bez konkretnego celu, by pooddychać świeżym powietrzem, pogadać o pierdołach, na które czasem w tygodniu brak czasu czy poodpowiadać na coraz trudniejsze pytania siedmiolatka. Mam sentyment do lasu, być może dlatego, że sama wychowałam się blisko lasu i od małego biegałam po lesie z całą bandą dzieciaków czy zbierałam grzyby z tatem. Jakiś czas temu Alexander wymyślił "survivalową" wyprawę do lasu, zapakował plecak, a potem robiliśmy narzędzia z tego co znaleźliśmy, a ostatnio byliśmy tylko pooglądać jesienny las w ramach odpoczynku i odzyskania sił po chorobie. Bo las, proszę Państwa, jest dobry dla ciała i dla duszy. Warto zażywać takich "kąpieli lasu", jak mówią Japończycy.


Kosmetyki


Ten kto zagląda do mnie na bloga czy Instagram wie, że kosmetyki naturalne kocham miłością wielką. Ciągle wyszukuję i testuję nowe produkty, bo bardzo to lubię. Jakiś czas temu odkryłam firmę kosmetyków z naturalnymi składami, które robione są w okolicach Lublina, czyli miejsca, gdzie obecnie mieszkam. Markę Republika Mydła odkryłam zupełnym przypadkiem w internecie, kiedy szukałam hydrolatu. Zachwalam sobie od nich peeling cukrowo-solny o zapachu pomarańczy, cytryny i rozmarynu. Super trze, pobudzając krążenie i złuszczając martwy naskórek, wygładza skórę i jest mocno energetyzujący oraz odświeżający. Kompozycja zapachowa olejków eterycznych zamkniętych w szklanym słoiku daje niezłego kopa. Skóra jest po nim fajnie natłuszczona i nie potrzebuje już balsamu, za sprawą masła shea i olei. Jest naprawdę świetny. Znajdziecie go TU.


Drugi produkt to skoncentrowany hydorlat z owoców rokitnika. To mój osobisty hit. Hydrolaty uwielbiam i stosuję od lat, a ten z rokitnika jest wspaniały. Cudownie uspokaja skórę, gdy pojawiają się na niej niespodzianki i podrażnienia, działa kojąco. Duże stężenie, taka bomba, witaminy C dobrze radzi sobie z moją naczynkową skórą. Ja spryskuję nim twarz, a następnie lekko wklepuję, czasem psikam wacik wielorazowy i przemywam twarz, często też używam go, kiedy robię maseczki. Hydrolat odżywia, regeneruje, uelastycznia, napina moją skórę. Re-we-la-cja! Znajdziecie go TUTAJ.


Kto powiedział, że kosmetyki naturalne nie mogą być w wersji glamour? Ano nikt! Ja w październiku, dzięki koleżance, na takie właśnie produkty trafiłam. Zmówiłam sobie, na spróbowanie, peeling i masło do ciała. Zanim jednak je zamówiłam poczytałam o tych rozświetlających drobinkach zawartych w kosmetykach. To biodegradowalny brokat, który jest wolny od tworzyw sztucznych, a jego bazą jest materiał pochodzenia roślinnego. No super sprawa, zwłaszcza że niebawem zabawy andrzejkowe, potem sylwester i karnawał. Co do samych kosmetyków, to peeling, który ma w składzie drobinki cukru, fajnie wygładza skórę i nawilża, balsam jest dość mocno zbity, a po rozsmarowaniu nadaje skórze subtelną poświatę, natłuszcza i nawilża ją pozostawiając pięknie pachnącą przez dłuższy czas. Oczywiście oba kosmetyki mają naturalne składy. Po więcej odsyłam was do Body Glitter, bo mowa o ich produktach. Jak dla mnie bomba!

Jedzenie


Wraz z nastaniem jesieni wróciłam do robienia i jedzenia granoli. Oboje z mężem uwielbiamy, Alex wprawdzie trochę mniej, ale czasem i On lubi sobie osłodzić poranek. Moja granola jest banalnie prosta. Mieszam płatki owsiane, orzechy, rodzynki, żurawinę, sezam czy suszone banany (w zależności, co akurat mam w domu), miód wraz z olejem kokosowym i musem kokosowym lekko podgrzewam, a potem łączę z suchymi składnikami. Wysypuję na blachę, wkładam do nagrzanego piekarnika na około 12-15 (max) minut, potem studzę, kruszę i gotowe! Jak ktoś chciałby dokładny przepis, zapraszam do kontaktu, z chęcią podam. 

Książka


Tę książkę ktoś w bardzo interesujący sposób polecał na Instagramie i chociaż ja niezbyt często sięgam po poradniki, ten tytuł wydał mi się jednak bardzo interesujący, a cytat: "Kto nie ma oparcia w samym sobie, nie znajdzie go też w świecie zewnętrznym" już totalnie do mnie przemówił. Poczytałam trochę o książce i  sobie zamówiłam. Książka dostarcza sporej wiedzy na temat naszych reakcji na różne sytuacje w dorosłym życiu, zawiera sporo cennych rad, ale jest też jakby zeszytem ćwiczeń pomagającym odkryć dziecko słońca (pozytywne doświadczenia i emocje dające zdrowe poczucie naszej wartości) i dziecko cienia (negatywne doświadczenia i emocje, nasza słaba część), zrozumieć ich wzajemne zależności i doprowadzić do ich wzajemnej współpracy. Autorka pokazuje jak wielki wpływ na nasze zachowanie ma to, co dobrego (czyli pozytywne doświadczenia) i złego (zmartwienia, lęki, strach, nieszczęścia) wydarzyło się w naszym dzieciństwie, jaki wpływ mieli na nas rodzice, środowisko, w którym wzrastaliśmy czy to, co wówczas usłyszeliśmy. Książka pomaga rozpocząć wartościową pracę nad samym sobą, dostrzec pewne schematy myślowe, które kierują naszym życie. A jak je odkryjemy, mamy szansę je zmienić, uleczyć, wyjść z nich, w czym zdecydowanie pomoże nam ta właśnie książka. Dzięki niej lepiej się poznamy i zrozumiemy. Warto  więc poświęcić czas na jej przeczytanie i przerobienie. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Otwarte. Bardzo polecam!


Serial


Co tu dużo pisać, serial trzeba zobaczyć. My obejrzeliśmy chyba we wrześniu, ale zapomniałam wcześniej polecić, to polecam teraz. "Czarnobyl" to brytyjsko-amerykański serial, który można obejrzeć na HBO, pokazujący katastrofę w elektrowni jądrowej. Słowem piekło na ziemi, ludzkie dramaty, bezmyślność, bezradność, zaniedbania i zakłamanie sowieckiego aparatu partyjnego, który totalnie nie liczył się z istnieniami ludzkimi. Świetna gra aktorska, pełna grozy muzyka i fantastyczna scenografia, to niewątpliwie plusy serialu. Kto jeszcze nie obejrzał, niech nadrabia.

Tajemniczy płyn Ania


Nie wiem czy u Was też wraz z nastaniem jesieni i zimy, zakładaniem rajstop, swetrów, szalików, czapek wszystko zaczyna się elektryzować? U mnie było tak zawsze, dopóki koleżanki z pracy nie powiedziały mi o pewnym płynie antyelektrostatycznym, który w magiczny sposób zapobiega tego typu problemom. Znikają, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. I pomyśleć, że problem rozwiązał płyn za 6 zł, który można kupić w drogeriach czy w kioskach. Podobno ułatwia też prasowanie i usuwanie sierści zwierzęcej. Znacie ten produkt?

Wraz z nastaniem września zaczęliśmy wspólnie rozważać wybór zajęć dodatkowych, jednak nie bardzo chcieliśmy, żeby każde popołudnie Alexandra było zajęte. Szkoła, szybki powrót do domu, jedzenie w pośpiechu i w drogę na zajęcia. Nie jesteśmy fanami takiego rozwiązania. Cenimy sobie czas na swobodną zabawę naszego dziecka i czas spędzony razem.

Wspólnie ustaliliśmy więc, że oprócz nauki pływania (Alex w czerwcu zakwalifikował się do ogólnoszkolnej grupy pływackiej), która i tak odbywa się w czasie, kiedy Alex jest w szkole, wybieramy język angielski. Mój drugoklasista ma łatwość w nauce tego języka i bardzo lubi się go uczyć (chociaż mam wrażenie, że dla niego to nie jest nauka), co jest po części zasługą nauczyciela ze szkoły. Poza tym, nie ma się co oszukiwać, coraz trudniej funkcjonować w dzisiejszym świecie bez znajomości języków obcych. Obecnie wszędzie słyszymy zapożyczone zwroty, a jestem pewna, że z biegiem czasu, będzie ich jeszcze więcej. Po angielsku możemy się dogadać absolutnie wszędzie, a w przyszłości bez znajomości języków dobrej pracy z całą pewnością nasze dzieci nie znajdą. 

Rozważaliśmy różne szkoły nauki języka angielskiego, ale przyznam szczerze, że skuszeni reklamą nauki angielskiego przez internet z native speakerem, pokusiliśmy się na lekcję próbną na platformie edukacyjnej NovaKid i okazało się, że Alexowi ta forma bardzo się spodobała. Z niecierpliwoscią dopytywał o kolejne zajęcia (i nadal ich wyczekuje), dlatego bez dwóch zdań zdecydowaliśmy się na taką właśnie opcję i nauka języka angielskiego na stałe zagościła w naszym planie tygodnia. To połączenie przyjemnego z pożytecznym.


Dziecko uczy się języka w dobrze znanym sobie środowisku, w przyjemnej atmosferze, bez wielkiej spiny, na komputerze czy tablecie, co myślę jest dla niego dodatkową atrakcję. Przynajmniej u nas w domu, gdzie komputer czy laptop nie są w użytku codziennym. Natomiast po każdych zajęciach, Alexander korzysta z biblioteki na platformie NovaKid, gdzie są dostępne dodatkowe materiały do pracy w domu, więc dla niego to też czas na oswojenie się z komputerem czy myszką.

Co mocno podoba mi się w takim właśnie sposobie nauki języka angielskiego? To, że nauczyciel skupia się tylko i wyłącznie na jednym dziecku, śledzi jego postępy, a po każdej skończonej lekcji otrzymujemy informację o odbytych zajęciach. Świetne jest także to, że sami decydujemy o wyborze nauczyciela, możemy zdecydować czy nasze dziecko będzie pracowało z near-native lub native speakerem, obejrzeć wideo każdego nauczyciela i przeczytać o jego kwalifikacjach, zanim podejmiemy ostateczną decyzję. Nauczyciele w dużej mierze to nie tylko specjaliści językowi, ale również eksperci z zakresu edukacji najmłodszych. Sami możemy także śledzić progres nauki poprzez obecność w trakcie trwania zajęć lub obejrzenia video z lekcji, bo jest ono dostępne w naszym koncie osobistym. 

Lekcje planujemy i rezerwujemy w czasie, który to nam odpowiada, a nie jest z góry narzucony. Nie musimy wychodzić z domu i tracić czas na dojazd, niejednokrotnie poprzedzony staniem w korkach. A gdyby nam całkiem wyleciał z głowy termin lekcji, nie ma obaw, na dzień przed przychodzi pierwszy przypominający sms, drugi zaś pół godziny przed początkiem lekcji. Super sprawa, bo w dzisiejszym zabieganym świecie, gdy ma się sporo na głowie, to bardzo przydatna funkcja. 

Każda lekcja trwa dwadzieścia pięć minut, co według mnie jest w sam raz. Lekcje prowadzone są w formie zabawy, nigdy nie jest nudno. Dziecko korzysta z tablic interaktywnych, slajdów, rysuje, losuje, gra, przez co w przyjemny i szybki sposób przyswaja poznawany materiał. Zaczyna rozumieć polecenia i podążać za nimi. Alexander świetnie odnalazł się w takiej wirtualnej klasie.



Lekcje prowadzone są wyłącznie przez osoby anglojęzyczne, co poniekąd wymusza na dziecku samodzielne tworzenie prostych zdań, a u dzieci w wieku 4-12 lat, dla których dedykowana jest platforma, nie ma jeszcze blokady językowej, mają pewną lekkość mówienia, więc fajnie to wykorzystać. Poza tym uczą się poprawnej wymowy.

Uważam, że to świetna alternatywa dla zajęć stacjonarnych. Jeżeli i Was przekonuje taka forma nauki języka angielskiego, to warto zapisać się na lekcję próbną, która jest całkowicie za darmo. Jak lekcje wypadają cenowo? Otóż zależy od tego czy wybieramy lekcje z near native czy z native speakerem, czy kupujemy poszczególne lekcje czy w pakiecie. Zresztą wszystkie informacje w tym temacie znajdziecie TU. Za wszelkie polecenia otrzymuje się bonusową kwotę, którą można później przeznaczyć na zakup kolejnych lekcji. Wchodząc przez ten link: https://www.novakid.pl/r/igvw, wpisując kod: ALEXANDER21609 (w miejscu promokod) otrzymacie po lekcji próbnej 60 zł na start w prezencie. Jeżeli Wy polecicie NovaKid swoim znajomym, oni też otrzymają taki bonus.

To, co zapisujecie Wasze dzieci?

Sprawdziłam ostatnio, kiedy ukazało się pierwsze wydanie "Samotności w sieci" Janusza Leona Wiśniewskiego i okazało się, że blisko 20 lat temu. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że ten czas tak szybko płynie, bo mam wrażenie jakbym książkę dopiero przeczytała. A to był przecież początek moich studiów. Egzemplarz tej powieści do dzisiaj jest na moim regale z książkami. Ucieszyłam się wiec bardzo, że wychodzi kontynuacja powieści. Obawiałam się jedynie, że nie będzie nawet w połowie tak wspaniała jak pierwsza część, często tak bowiem bywa. Czy moje obawy były jednak słuszne? Odpowiedź znajdziecie poniżej.

"Koniec samotności" to nie jest jednak kontynuacja losów bohaterów pierwszej części. Tutaj śledzimy głównie losy nowego pokolenia, Nadii i Jakuba, syna Agnieszki. Połączyła ich przyjaźń, która przeobraziła się w niespotykaną w dzisiejszych czasach, na wskroś romantyczną miłość ludzi wkraczających w dorosłość, podsycana ogromną fascynacją, namiętnością i tęsknotą. Młodzi poznali się również w pewnym sensie dzięki internetowi. Kuba zakładał bowiem sieć w klasztorze, w którym Nadia prowadziła prace konserwatorskie. Ona piękna, zdolna, inteligentna ze sporym bagażem życiowych doświadczeń i on, szarmancki i czuły, odnoszący sukcesy informatyk. Oboje, jak na swój wiek, bardzo dojrzali. 

Niby jak w poprzedniej książce, dwoje ludzi, internet, ale ta miłość i okoliczności inne. Ta nasz współczesna Polska i te nasze problemy rodzinnego podwórka często goszczące pomiędzy linijkami tekstu. Ten świat Facebooka, Instagramu, WhatsAppa. I jeszcze pewna tajemnicza książka, którą czyta i analizuje Nadia, a która jest spoiwem między dwiema powieściami i łączy losy wszystkich bohaterów.

Dla mnie "Koniec samotności' to także powieść o miłości macierzyńskiej i ojcowskiej, o zaufaniu i tęsknocie, ale też o kłamstwie i jego konsekwencjach. Książka również niesie ze sobą nadzieję, bo pokazuje że prawdziwa miłość naprawdę istnieje, a w jej imię można wiele zrobić i wiele poświęcić.

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Wielka Litera i można ją kupić TUTAJ.

Przyszedł wrzesień i mam wrażenie, że wraz z nim mniej czasu na wszystko. A wydawałoby się, że w te długie jesienne wieczory to czasu będzie aż nadmiar. Ale chyba nie dla nas, matek. Najpierw z pasją jeździmy po podłodze resorakami, a później, gdy dzieci podrosną, uczymy się wiersza o sadzie. A w tak zwanym międzyczasie ścieramy, przecieramy, myjemy, składamy, czasem poćwiczymy, czy na cito pomagamy lepić panią jesień z modeliny na konkurs. Z tego ciągłego braku czasu zostałam....  fanką seriali. Bo bądźmy szczerzy czasu na dwugodzinne leżenie przed telewizorem i oglądanie filmu zbyt często wygospodarować nie mogę, a jak już go znajdę, to dotrwanie do jego końca okazuje się nie lada wyzwaniem. Najpierw przymykam dosłownie na sekundkę jedno oko, a potem już mnie nie ma. 

Ale te 45 minut, tyle ile trwa przeciętnie jeden odcinek serialu, to już całkiem co innego. Zwłaszcza teraz jesienią, bunkrując się pod ciepłym kocykiem z herbatką czy czerwonym winkiem. Szybciej znajdę na niego czas, jest też szansa, że nie przysnę i zdążę obejrzeć odcinek do końca. Bo ja nieczęsto, ale czasem pooglądać coś lubię. Zwłaszcza po ciężkim dniu, fajnie tak bezkarnie zatopić się w serialu. A jeśli i Wy lubicie czasem coś obejrzeć, oderwać się od monotonii dnia codziennego, pozwolić sobie na nicnierobienie, to podrzucam listę sześciu ciekawych seriali, które ja już mam za sobą, a Wam, jeżeli jakimś cudem jeszcze nie widzieliście, szczerze polecam! Kolejność zupełnie przypadkowa.

1. The Affair


Przyznam szczerze, że ten serial zaczęłam oglądać bardzo dawno temu za sprawą jednego z moich ulubionych aktorów - Joshua Jacksona. Niestety w obecnym, piątym i ostatnim już sezonie, nie ma postaci Cole'a. 
"The affair" to opowieść o dwóch małżeństwach i romansie, który ze wszystkimi konsekwencjami doprowadza do rozpadu obydwu związków. Noah to dobry mąż i oddany ojciec pracujący w nowojorskiej szkole średniej. Pewnego dnia, podczas wakacyjnej wyprawy do teściów, spotyka jednak kobietę, w której rozpoznaje bratnią duszę. Opowieść o tym miłosnym czworokącie, przez pierwsze sezony, śledziliśmy z perspektywy Alison, Helen, Noah i Cole'a. Dawało to pełniejszy ogląd tych samych sytuacji, rozmów czy wydarzeń, co według mnie jest świetnym zabiegiem. "The Affair" naprawdę w mistrzowski sposób opowiada o relacjach międzyludzkich, mocny emocjonalny rollercoaster. Obecnie co poniedziałek na HBO śledzę dalsze losy Sollowayów oraz dorosłej córki Alison i Cole'a.


2. Przystań


"Przystań" to serial, który polecałam ostatnio w hitach miesiąca. Uważam że jest naprawdę dobry. Z utęsknieniem czekam na kolejny sezon. Mam nadzieję, że stacja szybko wypuści kontynuację. Hiszpański serial, którego twórcą jest Alex Pina, ten który od hitu Netflixa "Dom z papieru", świetne  połączenie romansu z thrillerem. To bardzo emocjonująca historia z magicznym nieoczywistym klimatem. Alejandra to główna bohaterka, której przychodzi zmierzyć się z niespodziewaną śmiercią męża, ponoć samobójczą, ale też wiadomością o jego podwójnym życiu. Z pomocą lokalnego gliny odkrywa sekrety swojego nieżyjącego już męża. Również Veronika próbuje ułożyć sobie życie z córkę po śmierci Oskara. Mężczyzna nieźle namieszał w życiu obu kobiet. 


3. Kłamstwa


"Kłamstwa" to także serial, który jest połączeniem romansu kryminałem. Dwoje wolnych ludzi umawia się na randkę. Laura, to młoda kobieta, która uczy w miejscowym liceum, a Andrew to przystojny wdowiec. Spotkanie przebiega w miłej atmosferze, ale rano Laura budzi się z przeświadczeniem, że została zgwałcona. Zupełnie inne zdanie ma na ten tamat oskarżony chirurg, wymarzona partia w mieście. A więc słowo przeciwko słowu. Zatem które z nich kłamie? Nic nie jest tu oczywiste, jakby mogło się wydawać. W trakcie śledztwa na jaw wychodzą skrywane sekrety z przeszłości. Oboje mają coś do ukrycia. Im więcej się dowiadujemy, tym robi się ciekawiej.


4. Wielkie kłamstewka


Jeżeli jeszcze jakimś cudem nie obejrzeliście tego serialu, to gorąco polecam. Ja obejrzałam już dwa sezony i oba były równie świetne, chociaż nie wiem czy nawet drugi sezon, ze świetną Meryl Streep, nie był lepszy, co nieczęsto się zdarza. Pokochałam ten serial za wspaniale skrojone kobiece role, każda tak różna, z trudnymi przeżyciami za sobą, żyjące zdawałoby się wygodnym, bezproblemowym życiem, mocno wspierające się, co w dzisiejszych czasach nie jest często spotykane. Rzecz dzieje się w pięknym, malowniczym Monterey, gdzie na balu przebierańców w niedopowiedzianych okolicznościach ginie mąż jednej z pięciu przyjaciółek. Co tak naprawdę wydarzyło się feralnej nocy poznajemy w ostatnim odcinku pierwszej części, a drugi sezon skupia się na historii matek z Kalifornii po owym wydarzeniu. Na pochwałę zasługuje również muzyka, której słuchałam niemal na okrągło po obejrzeniu pierwszego sezonu. 

5. Opowieść podręcznej


Serial powstał na podstawie książki Margaret Atwood, która pokazała okrutny, bulwersujący świat, gdzie naczelnym problemem była bezpłodność. Kobiety zostały całkowicie pozbawione praw, a jakikolwiek przejaw nieposłuszeństwa z ich strony był surowo karany. Stały się surogatkami panów z wyższych klas, służącymi czy niewolnicami w obozach pracy. Słowem kobiety w Gilead, pseudochrześcijańskim totalitarnym państwie, były niczym inkubatory, którym później i tak odbierano dzieci. Przerażająca wizja, koszmar, z którego ciężko się obudzić. Serial naprawdę wart obejrzenia. Na uwagę zasługuje dobra gra aktorska, piękne zdjęcia, klimat wymyślonej fabuły.

6. Niewiarygodne


To miniserial, który powstał na podstawie artykułu nagrodzonego Pulitzerem. W środku nocy zostaje zgwałcona młoda dziewczyna, tak przynajmniej jej się wydaje. Podobno oprawca wszedł przez drzwi, które nie zostały zamknięte, na głowie miał kominiarkę, związał kobietę, a po wszystkim zrobił jej zdjęcie. Sprawa zostaje zgłoszona na policję, zaczynają się pytania, które powodują, że zgwałcona dziewczyna już sama nie wie co jest prawdą, a co wymysłem jej wyobraźni, wszystko zaczyna jej się rozmywać. To z kolei sprawia, ze odwołuje zeznania. I wtedy jej życie zamienia się w koszmar. Sprawę prowadzą dwie panie detektyw, które próbują rozwikłać, co tak naprawdę wydarzyło się owej nocy. Serial, oprócz dramatu młodej kobiety, ukazuje pracę policji, czasem pełną niedociągnięć, braku profesjonalizmu, a także traktowanie ofiar przez władzę i społeczeństwo. 


Zdjęcie: źródło

Codziennie rano wstaję z przeświadczeniem, że dzisiaj jest właśnie ten dzień, kiedy będę miała czas na swoje przyjemności. Nie jedną, nie dwie, a całe mnóstwo. Obowiązkom podołam bez pośpiechu i bez stresu, a potem będę się delektować wolnym czasem. Poćwiczę, pomedytuję, przeczytam kilka rozdziałów książki, a nie trzy strony, jak zazwyczaj, bo z reguły przy czwartej już zasypiam. A potem obejrzę ulubiony serial z kieliszkiem wina czy malinową herbatą, bez wyrzutów sumienia, że obiadu na jutro nie mam. Czas zwolni, minuty rozciągną się jak gumka i będzie tak jak kiedyś, gdy byłam małą dziewczynkę i wakacje trwały wieczność. Bo teraz czas pędzi tak szybko, że niekiedy mam wrażenie, że przespałam kilka dni. Kładę się w poniedziałek, budzę w piątek.

Pewnie nie jestem jedyną osobą żyjącą w wiecznym niedoczasie. Ten ciągły natłok myśli, codzienna gonitwa, funkcjonowanie na pełnych obrotach dzień za dniem, presja bycia produktywnym i stale gotowym do działania mocno wykańcza. A z kolei slow life nie zawsze mi wychodzi. Pracuję jednak by to zmienić, by zacząć skupiać się na tym, co ważne i dokonywać świadomych wyborów.

Zewsząd ostatnio słyszę, że powinnam zwolnić, odpocząć, bardziej świadomie żyć. Ale to brzęczące z tyłu głowy "szybciej" i "więcej" wcale nie ułatwia mi sprawy i nie pozwala celebrować chwil, z których to właśnie składa się nasze życie. Wyhamowanie to wcale nie taka bułka z masłem, a im większy pęd tym jest ono dłuższe.

Pragnę ukrócić tą niekończąca się listę to-do. Chcę zmienić życiowe priorytety, zwyczajnie pobyć, poczuć, pożyć. Dać sobie prawo do słabości, nicnierobienia, nauczyć się prosić o pomoc, delegować obowiązki, nawet kosztem przymykania później oczu, na to że nie wszystko jest zrobione "po mojemu". Świat się przecież nie zawali, jak nie dopilnuję wszystkiego sama, a pranie będzie wisiało inaczej niż bym ja je rozwiesiła. To niby takie oczywistości, ale niekoniecznie dla tych, którzy ciągle biorą na siebie za dużo.

Chciałabym zacząć wędrować w tym życiu, a nie ciągle pędzić, bo idąc za Ryszardem Kapuścińskim „kiedy się spieszysz, nic nie widzisz, niczego nie przeżywasz, niczego nie doświadczasz, nie myślisz. Szybkie tempo wysusza najgłębsze warstwy Twojej duszy, stępia Twoją wrażliwość, wyjaławia Cię i odczłowiecza”. I wcale tu nie chodzi o życie w ślimaczym tempie.

Nie chcę po prostu czuć się wiecznie przytłoczona nadmiarem obowiązków, a każda wolna chwila przeznaczona na odpoczynek by była okupiona wyrzutami sumienia, że coś mnie omija. Chcę wejść w ten stan "slow", znaleźć balans, harmonię, poczuć spokój, cieszyć się smakiem pitej akurat herbaty i być wdzięcznym za tę chwilę, a nie nerwowo rozmyślać, o tym co jest do zrobienia. Chcę zwolnić, bo prawdziwe życie jest tu i teraz.

Cieszę się więc, że odkryłam medytację. Jeszcze nie potrafię, ale codziennie próbuję, bo to taki mój sposób na zatrzymanie się w tym pędzącym świecie. A jaki jest Twój sposób?
Jeżeli spodobał Ci się post może warto go udostępnić, by ktoś oprócz Ciebie również skorzystał. Będzie mi bardzo miło, kiedy zostawisz komentarz, klikniesz Lubię to czy udostępnisz wpis na Facebooku. Zapraszam Cię także na moje konto na Instagramie, gdzie znajdziesz zdjęcia tego, co kocham.


Kryminały i thrillery królują u mnie już od dość dawna. Śledzę na bieżąco nowości i zapowiedzi wydawnicze. Kiedy więc w Wydawnictwie Albatros pojawiła się w nowościach kolejna książka Jenny Blackhurst wiedziałam, że chcę ją koniecznie przeczytać. Zawsze z niecierpliwością czekam na kolejne ksiażki autorki. Każda bowiem przedstawia wyjątkową historię, którą pochłaniam błyskawicznie i absolutnie zawsze zostaje ze mną na dłużej. Czy w przypadku najnowszej ksiażki "Noc, kiedy umarła" jest podobnie? Odpowiedź znajdziecie w poniższej recenzji.

Evie Bradley, zdawać by się mogło szczęśliwa panna młoda, w dniu swojego ślubu, podczas przyjęcia weselnego zrzuca się do morza z klifu. Ciała jednak nie udaje się odnaleźć. Rozpoczyna się śledztwo mające ustalić, co wydarzyło się owego feralnego dnia. Policja i mąż Evie mają bowiem wątpliwości, że młoda, pełna życia i szczęśliwa młoda kobieta, była zdolna popełnić samobójstwo. Mąż kobiety ciągle wierzy, że jego ukochana jednak żyje. Zrozpaczony Richard rozpoczyna więc swoje prywatne śledztwo, a towarzyszy mu Rebecca, najbliższa przyjaciółka żony, która o Evie wiedziała najwięcej i jest absolutnie przekonana o jej śmierci, nawet, kiedy otrzymała tajemniczego sms'a o treści": "Mogłaś mnie uratować". Czy jednak Rebecca wiedziała wszystko? Czy Evie skrywała jeszcze jakieś mroczniejsze sekrety? Czy można było uniknąć tragedii?

Styl Jenny Blackhurst sprawia, że opisaną w książce historią dosłownie "żyje się". Czytając strona za stroną angażujemy się coraz bardziej w opisaną w książce historię, odkrywając poszczególne elementy tej tajemniczej układanki, staje się ona coraz bardziej emocjonująca i nabiera rumieńców, kiedy na jaw wychodzą kolejne, głęboko skrywane sekrety bohaterów. Sekrety, które nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego. Im więcej puzzli układanki odkrywamy zaczynamy mieć pewność, co do finału i rozwikłania zagadki, jednak autorka zawsze zgrabnie odkrywa kolejne niewiadome, które zaskakują czytelnika i niejednokrotnie zmieniają bieg wydarzeń.

Jestem pod ogromnym wrażeniem twórczości pisarki. Historia jest przemyślana i dopracowana, intrygująca, ale nieprzekombinowana. Wciągająca bardzo. To też opowieść o relacjach międzyludzkich, miłości, przyjaźni, zawiści, zdradzie. Jestem przekonana, że każdy wyniesie coś dla siebie z tej historii.

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros i można ją zakupić TUTAJ.
Obsługiwane przez usługę Blogger.