Codziennie rano wstaję z przeświadczeniem, że dzisiaj jest właśnie ten dzień, kiedy będę miała czas na swoje przyjemności. Nie jedną, nie dwie, a całe mnóstwo. Obowiązkom podołam bez pośpiechu i bez stresu, a potem będę się delektować wolnym czasem. Poćwiczę, pomedytuję, przeczytam kilka rozdziałów książki, a nie trzy strony, jak zazwyczaj, bo z reguły przy czwartej już zasypiam. A potem obejrzę ulubiony serial z kieliszkiem wina czy malinową herbatą, bez wyrzutów sumienia, że obiadu na jutro nie mam. Czas zwolni, minuty rozciągną się jak gumka i będzie tak jak kiedyś, gdy byłam małą dziewczynkę i wakacje trwały wieczność. Bo teraz czas pędzi tak szybko, że niekiedy mam wrażenie, że przespałam kilka dni. Kładę się w poniedziałek, budzę w piątek.

Pewnie nie jestem jedyną osobą żyjącą w wiecznym niedoczasie. Ten ciągły natłok myśli, codzienna gonitwa, funkcjonowanie na pełnych obrotach dzień za dniem, presja bycia produktywnym i stale gotowym do działania mocno wykańcza. A z kolei slow life nie zawsze mi wychodzi. Pracuję jednak by to zmienić, by zacząć skupiać się na tym, co ważne i dokonywać świadomych wyborów.

Zewsząd ostatnio słyszę, że powinnam zwolnić, odpocząć, bardziej świadomie żyć. Ale to brzęczące z tyłu głowy "szybciej" i "więcej" wcale nie ułatwia mi sprawy i nie pozwala celebrować chwil, z których to właśnie składa się nasze życie. Wyhamowanie to wcale nie taka bułka z masłem, a im większy pęd tym jest ono dłuższe.

Pragnę ukrócić tą niekończąca się listę to-do. Chcę zmienić życiowe priorytety, zwyczajnie pobyć, poczuć, pożyć. Dać sobie prawo do słabości, nicnierobienia, nauczyć się prosić o pomoc, delegować obowiązki, nawet kosztem przymykania później oczu, na to że nie wszystko jest zrobione "po mojemu". Świat się przecież nie zawali, jak nie dopilnuję wszystkiego sama, a pranie będzie wisiało inaczej niż bym ja je rozwiesiła. To niby takie oczywistości, ale niekoniecznie dla tych, którzy ciągle biorą na siebie za dużo.

Chciałabym zacząć wędrować w tym życiu, a nie ciągle pędzić, bo idąc za Ryszardem Kapuścińskim „kiedy się spieszysz, nic nie widzisz, niczego nie przeżywasz, niczego nie doświadczasz, nie myślisz. Szybkie tempo wysusza najgłębsze warstwy Twojej duszy, stępia Twoją wrażliwość, wyjaławia Cię i odczłowiecza”. I wcale tu nie chodzi o życie w ślimaczym tempie.

Nie chcę po prostu czuć się wiecznie przytłoczona nadmiarem obowiązków, a każda wolna chwila przeznaczona na odpoczynek by była okupiona wyrzutami sumienia, że coś mnie omija. Chcę wejść w ten stan "slow", znaleźć balans, harmonię, poczuć spokój, cieszyć się smakiem pitej akurat herbaty i być wdzięcznym za tę chwilę, a nie nerwowo rozmyślać, o tym co jest do zrobienia. Chcę zwolnić, bo prawdziwe życie jest tu i teraz.

Cieszę się więc, że odkryłam medytację. Jeszcze nie potrafię, ale codziennie próbuję, bo to taki mój sposób na zatrzymanie się w tym pędzącym świecie. A jaki jest Twój sposób?
Jeżeli spodobał Ci się post może warto go udostępnić, by ktoś oprócz Ciebie również skorzystał. Będzie mi bardzo miło, kiedy zostawisz komentarz, klikniesz Lubię to czy udostępnisz wpis na Facebooku. Zapraszam Cię także na moje konto na Instagramie, gdzie znajdziesz zdjęcia tego, co kocham.


Kryminały i thrillery królują u mnie już od dość dawna. Śledzę na bieżąco nowości i zapowiedzi wydawnicze. Kiedy więc w Wydawnictwie Albatros pojawiła się w nowościach kolejna książka Jenny Blackhurst wiedziałam, że chcę ją koniecznie przeczytać. Zawsze z niecierpliwością czekam na kolejne ksiażki autorki. Każda bowiem przedstawia wyjątkową historię, którą pochłaniam błyskawicznie i absolutnie zawsze zostaje ze mną na dłużej. Czy w przypadku najnowszej ksiażki "Noc, kiedy umarła" jest podobnie? Odpowiedź znajdziecie w poniższej recenzji.

Evie Bradley, zdawać by się mogło szczęśliwa panna młoda, w dniu swojego ślubu, podczas przyjęcia weselnego zrzuca się do morza z klifu. Ciała jednak nie udaje się odnaleźć. Rozpoczyna się śledztwo mające ustalić, co wydarzyło się owego feralnego dnia. Policja i mąż Evie mają bowiem wątpliwości, że młoda, pełna życia i szczęśliwa młoda kobieta, była zdolna popełnić samobójstwo. Mąż kobiety ciągle wierzy, że jego ukochana jednak żyje. Zrozpaczony Richard rozpoczyna więc swoje prywatne śledztwo, a towarzyszy mu Rebecca, najbliższa przyjaciółka żony, która o Evie wiedziała najwięcej i jest absolutnie przekonana o jej śmierci, nawet, kiedy otrzymała tajemniczego sms'a o treści": "Mogłaś mnie uratować". Czy jednak Rebecca wiedziała wszystko? Czy Evie skrywała jeszcze jakieś mroczniejsze sekrety? Czy można było uniknąć tragedii?

Styl Jenny Blackhurst sprawia, że opisaną w książce historią dosłownie "żyje się". Czytając strona za stroną angażujemy się coraz bardziej w opisaną w książce historię, odkrywając poszczególne elementy tej tajemniczej układanki, staje się ona coraz bardziej emocjonująca i nabiera rumieńców, kiedy na jaw wychodzą kolejne, głęboko skrywane sekrety bohaterów. Sekrety, które nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego. Im więcej puzzli układanki odkrywamy zaczynamy mieć pewność, co do finału i rozwikłania zagadki, jednak autorka zawsze zgrabnie odkrywa kolejne niewiadome, które zaskakują czytelnika i niejednokrotnie zmieniają bieg wydarzeń.

Jestem pod ogromnym wrażeniem twórczości pisarki. Historia jest przemyślana i dopracowana, intrygująca, ale nieprzekombinowana. Wciągająca bardzo. To też opowieść o relacjach międzyludzkich, miłości, przyjaźni, zawiści, zdradzie. Jestem przekonana, że każdy wyniesie coś dla siebie z tej historii.

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros i można ją zakupić TUTAJ.
Obsługiwane przez usługę Blogger.