Skuszona opisem i zaintrygowana piękną okładką książki sięgnęłam po thriller duńskiej pisarki Ane Riel "Żywica". Nie zraziły mnie przeczytane w sieci negatywne opinie, co niezwykle mnie cieszy, bo to naprawdę dobra książka. Trochę odbiega od standardowych thrillerów, do których jestem przyzwyczajona, ale stawiam za to duży plus. 

Autorka przedstawia wstrząsającą, i jak dla mnie wprost niewyobrażalną, historię rodziny Haarder, która od lat nie czuje potrzeby kontaktu z innymi ludźmi, dlatego zamieszkuje małą odosobnioną wyspę. Głową rodziny jest Jens, który właściwie całe swoje życie przeżył na wyspie. Sam zawsze był odludkiem, małomównym człowiekiem, otaczającym się górą niepotrzebnych rzeczy. Śmierć ojca i odejście brata miało na niego ogromny, negatywny wpływ. Związał się z Marią, pielęgniarką matki, z którą miał dwójkę dzieci, ale tylko jedno żyje.

Rodzina Haarderów uchodzi za nieszkodliwych dziwaków, nikt nie ich losem się nie przejmuje, dlatego też kiedy pewnego dnia Jens zgłasza, ze jego ukochana córka Liv zmarła w wyniku utonięcia, nikt nawet nie wątpi w przedstawioną przez ojca wersję wydarzeń. Sąsiedzi z wyspy obok jedynie współczują rodzinie. Co jednak tak naprawdę wydarzyło się w odosobnionym domostwie? Jakie tajemnice skrywa rodzina Haarderów?

Początek książki nie należy do łatwych. Mnóstwo tu wprost brutalnych informacji, które zwykłemu śmiertelnikowi nie mieszczą się w głowie. Dalsza część skupia się na historii mocno dysfunkcyjnej rodziny, borykającej się z szeregiem problemów, z którymi sobie nie radzi. Rodziny, której należałoby pomóc. Ale też rodziny, w której mała Liv czuje się szczęśliwa. Matka czyta jej książki, a ojciec uczy ją wszystkiego, co sam umie. Ich więź jest tak silna, że aż chora.

"Żywica" to jedna z najbardziej oryginalnych książek, które udało mi się do tej pory przeczytać. Trudna, wymagająca, niepokojąca, przy czytaniu której nie raz miałam ciarki na plecach. To też studium psychologiczne człowieka na skraju obłędu.

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka i można ją kupić TU.

Szukając kolejnej ksiażki do czytania, ta zwróciła moją uwagę okładką. Kobieta z pięknym tatuażem na plecach mocno zagrała mi w duszy, więc pomyślałam czemu nie zrobić sobie odskoczni od kryminałów i thrillerów, zwłaszcza że nie pamiętam kiedy ostatni raz czytałam jakiś romans. J. Harrow to polska autorka, a "Nieodpowiednia dziewczyna" to jej pierwsza powieść.

Daniel wraz z siostrą i rodzicami przeprowadzają się do Londynu, a w domu w którym zamieszkują, chłopak przez przypadek odnajduje pamiętnik. Okazuje się, że są to bardzo osobiste zapiski młodej dziewczyny o imieniu Jojo. Daniel rozczytuje się w słowach kobiety, fascynuje go właścicielka pamiętnika, niepokoi go los autorki. Chłopak chowa pamiętnik, a kiedy po kilku latach zamieszkuje ze swoją dziewczyną Alice nadal ma go przy sobie, chociaż tak naprawdę nie wie, w jakim celu. 

Alice jest bardzo zakochana w Danielu, który ma dobrą pracę, jest miły, uczynny, kulturalny. Kobieta planuje ślub, dzieci, ale Daniel nie do końca jest przekonany o słuszności tej decyzji. Alice próbuje namówić ukochanego, by zrobili sobie miłosne tatuaże na nadgarstkach. Po licznych prośbach, chłopak godzi się i tak oboje trafiają do studia tatuażu. 

W salonie tatuażu poznają Eve, utalentowaną tatuażystkę, której ciało zdobią liczne tatuaże. Kobieta ma za sobą trudne dzieciństwo, skazana sama na siebie, nikomu nie ufa i nie wierzy w miłość. Z zaskoczeniem i niechęcią przyjmuje więc zaloty Daniela. Czy chłopakowi uda się zdobyć zaufanie Eve? Czy zakończy swój związek z Alice, a nowa miłość będzie na tyle silna, że pokona mnóstwo przeciwności losu?

To historia chłopca z dobrego domu, który poznaje zbuntowaną dziewczynę po przejściach. Historia, która wciąga, i którą szybko się czyta. Autorka, pomimo że pisze lekko i dość swobodnie porusza szereg trudnych tematów, takich jak alkoholizm, przemoc domowa czy trudne dojrzewanie.

"Nieodpowiednia dziewczyna" spodoba się z całą pewnością młodym czytelniczkom. 

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka i jest do kupienia TUTAJ.


Oj jak ten styczeń mi szybko minął. I chociaż w zasadzie nie przepadam za pierwszym kwartałem roku, bo już mocno brakuje mi słońca, to styczeń był całkiem fajny. Zarówno dla ciała, jak i dla ducha. Ferie, a wtedy kilka dni tylko z mężem mym, z fantastycznym wypadem do spa, jedzeniem w knajpach, popołudniowymi drzemkami, oglądaniem seriali bez żadnych wyrzutów wprawiły mnie z całą pewnością w doskonały nastrój. Regularna praktyka jogi i medytacji też przyczyniły się do mniejszych, niż co roku spadków energii, formy i wszelakich pojawiających się zazwyczaj w tym okresie smutków. A tymczasem tradycyjnie, jak co miesiąc zapraszam Was na zestawienie moich inspiracji z pierwszego miesiąca tego roku.

ZAMEK W KRASICZYNIE


W pierwszej turze, w lutym w moim województwie były ferie, więc jak w zasadzie co roku, moje dziecko wyjechało na ten czas do babci i cioci. Stęskniona mocno dołączyłam do niego po kilku dniach. Udało nam się w tym czasie wpaść na chwilkę do Krasiczyna. Połazić po parku, zobaczyć zamek, wejść na wieżę. Pogoda dopisywała, więc było idealnie. Tak sobie myślę, że "cudze chwalicie, swego nie znacie" jest takie prawdziwe. Może w tym roku odczaruję dla siebie to powiedzenie.

KOSMETYKI 


W styczniu wpadło mi w ręce kilka fajnych, naturalnych kosmetyków. Jednym z nich był kompleks krem dla skóry dłoni i paznokci od Shy deer. Wszelkie kremy do rąk i smarowidła do ust to u mnie  kosmetyki pierwszej potrzeby. Zawsze mam je w domu, w torebce, w kieszeniach, w pracy, by mieć do nich stały dostęp. Ten odżywczy specyfik, w zaopatrzony w pompkę (duży plus!), stale stoi przy moim łóżku i używam go każdego wieczora. Jest taki, jak lubię najbardziej. Bogaty, świetnie nawilża (autentycznie czuć to nawilżenie), przynosi ulgę suchym dłoniom, wygładza i zmiękcza skórę. Rewelacyjny kosmetyk szczególnie na obecny okres. Dość szybko się wchłania, pozostawia lekki film, taki fajny poślizg, ale bez uczucia tłustych dłoni. Zostaje ze mną na dłużej.


Drugi świetny kosmetyk to balsam do ciała od małej, rodzinnej, chorwackiej firmy Sapunoteka. Odkryłam ją przypadkiem, bo wyświetliła mi się na Instagramie, a wzrok przykuły ciekawe opakowania, które jak się później dowiedziałam, podlegają recyklingowi. Mam aktualnie już drugie opakowanie odżywczego, nawilżającego balsamu makadamia i rozmaryn, który stworzony został na bazie naturalnych olei z orzechów makadamia i tłoczonego na zimno oleju z pestek moreli. Jest przepysznie aromatyczny za sprawą olejków z lawendy i rozmarynu. Produkt jest w miarę lekki, super się wchłania, nie pozostawia tłustego filmu, ale mimo to świetnie nawilża, a ziołowy aromat pozostaje na skórze dość długo. Daje maksimum odżywienia. Balsam można stosować także na twarz, ale ja używałam go tylko do ciała. Super jest!

PLANNER


 
Kolejnym hitem, chociaż nie tylko stycznia, ale i w zasadzie całego zeszłego roku i zapewne obecnego będzie Glam Planner. Po raz kolejny stawiam na TEN właśnie planner, bo jest idealnie skrojony na moje potrzeby. W tym roku znów zamówiłam dzienny, w pięknym butelkowym kolorze. Jest bardzo funkcjonalny, każdy szczegół widać mocno przemyślany, by sprostać wysokim wymaganiom kobiet. Do tego jest bardzo estetyczny, elegancki, wytworny. Dzięki niemu mogę pilnować nie tylko ważnych termonów, ale także zwrócić uwagę na mniejsze rzeczy. Duży plus za miejsca na notatki, wydzielone części na przeróżne listy, czego brakowało mi w moich poprzednich plannerach. Ideolo!!!

SERIAL

 
W styczniu z polecenia mojej siostry obejrzeliśmy Watahę. I teraz doskonale rozumiem zachwyt nad tym serialem. Rzecz dzieje się w bliskich mi okolicach - Bieszczadach. Strażnicy graniczni, przemyt ludzi, broni, narkotyków, a wśród przyjaciół wrogowie. Na kogo można liczyć, a kto za kasę sprzeda nawet przyjaciół? Ogromny plus za świetne ujęcia, klimatyczną muzykę, sprawnie prowadzoną kamera i te przepiękne plenery.Kto nie widział, niech nadrabia!

PALO SANTO

 
O tym, że rozkochałam się w jodze i praktykuję ją regularnie pisałam już kilka razy i tu, i na moim Instagramie. Do tego doszła jeszcze medytacja, a ostatnio palenie Palo Santo. To ostatnie ma na mnie bardzo kojący wpływ, świetnie relaksuje, pachnie, jak prawdziwe ognisko. W krajach, gdzie rośnie drzewo uznaje się, że zapach Palo Santo ma właściwości oczyszczające, wspierające medytację i ułatwiające przepływ energii.

Shari Lapena to kanadyjska powieściopisarka, autorka thrillerów, której książki stają się bestsellerami zarówno w jej ojczyźnie, jak i na świecie. "Ktoś, kogo znamy" to moje pierwsze zetknięcie z twórczością autorki, ale już dzisiaj wiem, że z pewnością nie ostatnie. 

Rzecz rozgrywa się w Aylesford, pewnym małym amerykańskim miasteczku, oddalonym niecałe dwie godziny jazdy od Nowego Jorku, gdzie toczy się na pozór normalne, spokojne życie. Mieszkańcy miasteczka codziennie rano śpieszą do pracy, a dzieci do szkoły, a swój wolny czas spędzają w towarzystwie sąsiadów. Pewnego dnia okazuje się, że w nocy w ich domach dochodzi do włamań. Sprawca myszkuje w ich komputerach odkrywając najskrytsze tajemnice. Sprawa wychodzi na jaw dzięki matce włamywacza, która informuje listownie mieszkańców Aylesford o tym fakcie. W miasteczku zaczyna się panika, nikt bowiem nie wie, ile włamywacz zdołał się dowiedzieć, bo jak się okazuje, każdy ma coś za uszami. Co takiego skrywają mieszkańcy małego miasteczka, że tak się boją? Sytuacja komplikuje się, gdy zamordowana zostaje Amanda, właścicielka jednego z domów, do którego również było włamanie. Ludzie zaczynają mieć swoje podejrzenia, o tym kim jest osoba zakradająca się do ich domów. Wszyscy są pewni, że tego okropnego czynu dokonał ktoś, kogo znają. 

Historia, którą opisała autorka, jest niezwykle wciągająca. Świetnie oddany klimat małomiasteczkowej społeczności, gdzie wszelkie przyjaźnie sąsiedzkie są jedynie pozorne i często udawane. Lubię taki klaustrofobiczny klimat, który zdecydowanie potęguje napięcie, gdzie akcja dzieje się w pewnej hermetycznej przestrzeni, a atmosfera podsycana jest praktycznie strona za stroną, kiedy na jaw wychodzą kolejne tajemnice. Autorka nowymi wątkami, którymi świetnie żongluje, wprowadza czytelnika w kolejne zdumienie, kiedy okazuje się, że zabójcą nie jest ten, kogo obstawiamy. A finał książki, zawarty już właściwie w epilogu, powoduje niemałe zaskoczenie. 

Lekki styl pisarski autorki, sprawne przejścia między zdarzeniami, zmiany narracji czy dynamika scen sprawiają, że książkę czyta się z zapartym tchem i mknie ku końcowi właściwie niepostrzeżenie.
To jeden z lepszych thrillerów, które w ostatnim czasie udało mi się przeczytać, a wiem co piszę, bo czytam ich naprawdę sporo.

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka i jest do kupienia TUTAJ

Pierwszą książkę autorstwa Harla Cobena dała mi siostra. Pamiętam, że przeczytałam ją jednym tchem, dlatego teraz bez wahania sięgam po kolejne. Rozumiem w pełni zachwyt nad twórczością najpoczytniejszego autora kryminałów i thrillerów. "O krok za daleko" to kolejna książka autora, która dostarczyła mi dużo czytelniczych doznań.

Tym razem głównymi bohaterami najnowszej powieści Cobena stają się rodzice, a w szczególności ojciec Paige, dziewczyny z dobrego, bogatego domu, po której ślad zaginął. Dziewczyna rozpoczyna studia, a zaraz potem wpada w nałóg narkotykowy, a po pewnym czasie zrywa kontakt z rodziną. Rodzice, będący już prawie na skraju obłędu, dokładają wszelkich starań, by odnaleźć ukochane dziecko. Udaje im się w końcu trafić na trop pierworodnej córki. Dochodzi do spotkania w Central Parku, które przerywa Aaron, chłopak dziewczyny - dealer, który wciągnął ją w nałóg. I po raz kolejny rodzice tracą kontakt z Paige. Nie ustają w poszukiwaniach, ale wtedy w mieszkaniu, w którym przebywała ich córka, policja odnajduje zwłoki chłopaka. Rozpoczyna się więc policyjne śledztwo, ale Simon i Ingrid, prowadzą swoje własne dochodzenie. Kobieta jednak zostaje postrzelona i walczy o życie w szpitalu. Simon, pomimo wszelkich przeciwności, nie poddaje się i próbuje rozwiązać zagadkę zaginięcia córki. Zrozpaczony, ale zdeterminowany ojciec jest w stanie zrobić naprawdę wiele by odnaleźć i ratować ukochaną córkę, nawet posunąć się o jeden krok za daleko.

Autor w swoim najnowszym thrillerze niesamowicie zaskakuje czytelnika ciekawymi pomysłami, które niejednokrotnie totalnie wbijają w fotel. W tle opisanego wyżej dramatu rodzinnego wybrzmiewa bowiem handel dziećmi, narkotykowe gangi czy niebezpieczne sekty religijne. Mnóstwo tu zwrotów akcji, odkrywanych nowych faktów, zawiłych relacji, zagmatwanych zagadek, które ostatecznie mają swój finał w genialnie przemyślanym zakończeniu, satysfakcjonującym suspensie.  

"O krok za daleko" to świetny, umiejętnie trzymający w napięciu thriller, który świetnie się czyta, głównie za sprawą lekkiego pióra autora. Świetnie skonstruowana fabuła, momentami mroczna i niepokojąca atmosfera sprawiają, że nie mamy ochoty odłożyć ksiażki. Chcemy rozwiązać zagadkę, jak ojciec Paige. Jeśli tak jak ja lubicie thrillery i kryminały, ta książka z pewnością wam się spodoba. Polecam!

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros i można ją kupić tutaj.

Litry, chociaż nie, właściwie to niezliczone hektolitry herbaty pijemy w domu. Ze zdwojoną jednak mocą wypijamy ją w okresie jesienno-zimowo-wiosennym, namiętnie sięgamy wtedy po kubek za kubkiem, dzbanek za dzbankiem, bo herbata w naszym domu ma tyle cudownych właściwości, że aż ciężko tu je wszystkie po kolei wymienić.

Cudownie rozgrzewa w zimne miesiące, uspokaja i koi po ciężkim dniu, uzdrawia i przegania choróbska wszelkiej maści, idealna towarzyszka przy oglądaniu telewizji czy czytaniu książek, zdecydowanie ułatwiająca rozmowy. Nie wyobrażam sobie więc dnia bez dobrej, aromatycznej herbaty, zwłaszcza teraz gdy za oknem jakoś poszarzało i mży. A taka herbata to jednak kwintesencja domowego ciepełka, o którym marzę już wybiegając prawie bladym świtem do pracy. To taka nasza radość w ciągu dnia, chwila wytchnienia, uczucie błogości, kiedy wszyscy jesteśmy już w domu. 

Koneserami herbat wprawdzie jakimiś specjalnymi nie jesteśmy, ale dobre herbaty bardzo lubimy. Aromatyczne, pełne wyrazistych smaków, te z suszonymi owocami czy kwiatami w herbaciarni wybieramy w pierwszej kolejności. Nie pogardzimy czerwonymi, zielonymi czy białymi sypankami, ale też klasyczna czarna earl grey znajdzie u nas miejsce. Smakowanie i delektowanie się herbatą to taki nasz rodzinny nałóg. I wprawdzie cytryna, imbir, mięta, rozmaryn czy sporadycznie czasem miód zagości w kubkach moich chłopaków, tak ja lubię dodatkowo sobie ją chociaż odrobinę dosłodzić. Kiedyś piłam właściwie ulepek, ale z czasem zapragnęłam poczuć bardziej smak herbaty, niż tylko mocno słodzonej, lekko zakolorowanej, mętnej wody.

Do dziś jednak pozostała mi słabość do słodkiego smaku herbaty, i mimo podjęcia wielu prób wyeliminowania tej słodkości, inna zwyczajnie mi nie smakuje. Ale bądźmy szczerzy, każdy ma jakieś swoje słabości, a moja jest właśnie taka.

Od świąt jednak, zamiast cukru, ląduje w mojej herbacie pomarańcza czy limonka ze słodkiego syropu. Przygotowuję go sama w domu. Przepis przywiozłam sobie od siostry, bo to u niej pierwszy raz wyczaiłam limonki i pomarańcze zanurzone w słodkim syropie, będące dodatkiem do ciepłej herbaty. Przepis jest naprawdę banalnie prosty, ale idealny dla takiej miłośniczki herbaty jak ja. 

POMARAŃCZE W SYROPIE

Składniki:
  • 2/3 pomarańcze
  • 8/9 sztuk goździków
  • 3 gwiazdkowe anyże
  • 2/3 laski cynamonu
  • niecała szklanka wody
  • pół szklanki cukru lub inne słodziwo
  • łyżka cukru waniliowego (ja daję własnej roboty)
  • 3/4 łyżki miodu


Przygotowanie:

Szorujemy i sparzamy pomarańcze (lub ozonujemy), które w dalszej kolejności kroimy na dość cienkie plasterki, a następnie jeszcze na pół, by puściły więcej soku, kiedy będą gotować się w syropie. Wodę, cukier oraz przyprawy gotujemy w garnuszku, aż wszystko zgęstnieje. Dodajemy pokrojone pomarańcze i gotujemy jeszcze ponad 10 minut. Wszystko przekładamy i zlewamy do słoika. I that's all!!! 

Obsługiwane przez usługę Blogger.