Książki Stephena Kinga znałam tylko z opowieści znajomych. Co rusz, ktoś polecał mi jego dzieła, ale mi jakoś było nie po drodze. Kiedy jednak zobaczyłam najnowszy horror Stephena Kinga w zapowiedziach Wydawnictwa Albatros, stwierdziłam że to przeznaczenie i czas zapoznać się z jego twórczością. Czy rzeczywiście jego książki są takie dobre, jak wiele osób mówi?

Zacznę od tego, że książkę czyta się bardzo szybko i płynnie. Krótkie rozdziały, duże litery zdecydowanie temu sprzyjają. Mknie się więc strona za stroną dosłownie "łykając" opisaną w książce historię małego chłopca imieniem Jamie Conklin, który posiada wyjątkowy dar (a może  przekleństwo), jakim jest widzenie zmarłych i możliwość kontaktu z nimi. Zmarli pojawiają się i zawsze mówią mu prawdę. Chłopiec od małego jest więc medium. Zdążył się już do tego przyzwyczaić. Dostrzegł też, że tę zdolność może wykorzystać również by osiągnąć określone korzyści. Jak to często bywa zawsze znajdą się też tacy, nawet najbliżsi, którzy bez skrupułów wykorzystają zdolność chłopca do własnych celów. Niestety nie prowadzi to do niczego dobrego. Jamie będzie musiał zapłacić za posiadanie takich nadprzyrodzonych zdolności, przejść szybki kurs dojrzewania i zmierzyć się z dręczącymi go demonami. W życiu nic nie pozostaje bez konsekwencji...

Historia opisana w książce jest opowiedziana z perspektywy głównego bohatera. Młody mężczyzna wspomina wydarzenia ze swojego życia próbując w ten sposób uporać się z przeszłością i uporządkować wszystko w swoim umyśle. Jako student psychologii Jamie obrał taką właśnie drogę. 

Jak już wspomniałam nie znam twórczości Kinga, nie mam więc porównania do poprzednich powieść autora, ale najnowszy horror "Później" mocno wciągnął mnie już od pierwszej strony, bez chęci odłożenia go na później. Interesująca i wciągająca fabuła sprawiła, że chciałam poznać jak najszybciej zakończenie historii, które okazało się dla mnie spory zaskoczeniem.

Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros i jest do kupienia TU.

Powiedzenie "Idzie luty, podkuj buty" zdecydowanie w tym roku się sprawdziło. Ze względów od nas niezależnych ze styczniowych mrozów i śniegu nie udało nam się skorzystać, o tyle w lutym z nawiązką nadrobiliśmy. Chociaż dla mnie generalnie luty mógłby nie istnieć, bo nie ma w nim zasadniczo nic pociągającego. Z tym brakiem słońca i resztkami energii staram się dociągnąć do czasu, kiedy znów będzie można wystawić twarz do słoneczka. Liczę mocno, że w marcu już mi się to uda. Ale żeby nie było, że tylko narzekam, znalazło się parę fajnych rzeczy, które umiliły mi te 28 dni drugiego miesiąca roku. Kto chętny, zapraszam!

1. KOSMETYKI

W styczniu i w lutym duży nacisk położyłam na dbanie o włosy. Zrobiłam sobie test na porowatość i zamówiłam trochę produktów odpowiednich dla moich włosów, więc za jakiś czas pokażę co się u mnie sprawdziło. Szukając produktów do włosów, a potem robiąc zakupy zupełnie przypadkiem natrafiłam na dwa rewelacyjne produkty od marki Ajeden. Pierwszy z nich to odżywczy mus do ciała nagietek, żywokost i aloes. Jak on pięknie pachnie! Ma konsystencję pianki, puszystego musu, który bez problemu się rozprowadza, pozostawiając chwilowo lekki filtr. Fajnie nawilża, regeneruje, niweluje szorstkość skóry, naprawdę skuteczny produkt, wystarczy spojrzeć na jego bogaty skład. Jak dla mnie ultrakomfortowy kosmetyk.


Drugi produkt to ekologiczny hydrolat jabłkowy. Ja w ogóle jestem fanką hydrolatów (czyli takiej wody z ekstraktami roślinnymi) i zawsze mam jakieś w domu. Wcześniej miałam porzeczkowy i z czarnego bzu, były ok, ale ten jabłkowy pasuje mi bardziej. Spryskuję nim włosy, twarz, używam kiedy robię maseczki. Ma za zadanie łagodzić podrażnienia, zmniejszać stany zapalne, oczyścić skórę z nadmiaru sebum i chronić ją przed utratą wody.Godny polecenia! 

2. ZABIEGI

Na osiedlu, na którym mieszkam jest bardzo dobry salon kosmetyczny, do którego chodzę już od kilku lat, a w zasadzie od początku ich istnienia. Mają tam teraz fajne akcje na zabiegi miesiąca, które są w sporo niższych cenach i ja właśnie czasem z nich korzystam. Lubię się niekiedy tak porozpieszczać, poleżeć przy kojących dźwiękach muzyki z maseczką na twarzy, bo czuję że dbam wtedy nie tylko o swoją cerę, ale również o głowę. Taka godzina na peelingu kawitacyjnym czy mikrodermabrazji ogromnie mnie relaksuje i daje poczucie dobrze wykorzystanego czasu! 

3. KSIĄŻKI 


W lutym ogromne wrażenie zrobiła na mnie debiutancka książka Moniki Drzazgowskiej "Szalej". To międzypokoleniowa opowieść skupiona na kobiecej egzystencji, która niesamowicie mnie poruszyła i rozedrgała moją duszę na tyle, że miejscami wywoływała aż lekki ból. Nie sposób bowiem tej książki nie odnieść bezpośrednio do siebie. Opisana jest w niej historia czterdziestoletniej Zośki (chociaż dla mnie to opowieść o każdej kobiecie boleśnie doświadczonej przez los) uwikłanej w schematy, spętanej ograniczeniami narzucanymi jej z góry przez środowisko w jakim przyszło jej żyć. Chce to zmienić, zacząć żyć po swojemu, ale to bardzo trudne, bo przez lata żyła przecież pod pręgierzem zasad, zakazów, kar, w świecie, gdzie panował emocjonalny chłód, w poczuciu niedowartościowania. Ciężko jest zacząć tę walkę o siebie, by żyć, a nie tylko być, mieć w sobie na tyle odwagi, by powiedzieć "nie", by wyjść ze swojej strefy komfortu, przestać żyć tak jak inni tego od nas oczekują. Zofia nie potrafi się odnaleźć w żadnej z narzuconych jej przez bliskich, tradycję czy społeczeństwo ról. 

Dla mnie ta książka jest poetycka, nostalgiczna, niesamowicie piękna, chociaż wybrzmiewa tu pewien smutek. Historia Zośki pokazuje bowiem gorzką prawdę o tym, jak trudne dzieciństwo wpływa na nasze późniejsze życie, o tym co same sobie robimy i to co robią nam inni, którzy sami kiedyś zostali skrzywdzeni i stłamszeni. Książka daje jednak nadzieję na lepsze jutro! Jeżeli jeszcze nie czytaliście, to gorąco polecam!

"Twoja wewnętrzna moc" Agnieszki Maciąg to książka, którą sobie dawkowałam w lutym. Uwielbiam jej książki i kupuję każdą kolejną, kiedy tylko się pojawi. Dla mnie te książki są jak podręczniki, biblie o tym jak żyć. Dają ukojenie i spokój, są takie inspirujące, pozytywne, napawają optymizmem, co bardzo jest mi potrzebne, zwłaszcza w tych dziwnych czasach, w których przychodzi nam żyć. Wracam do nich często, odczytuję zaznaczone fragmenty, czasem czytam notatki, które zrobiłam na marginesach. 

4. SERIALE

Myślę, że ten mini serial oglądali już wszyscy, a Ci co nie oglądali, to zapewne nie mają Netflixa. Nas serial tak mocno wciągnął, że obejrzeliśmy go praktycznie ciągiem. Pierwszy odcinek niespecjalnie nam się spodobał, ale jak mawia mój synek - "daj mu szansę", więc po pierwszym odcinku łyknęliśmy migiem te sześć odcinków. "Co kryją jej oczy" to historia miłosnego trójkąta: Davida (cenionego psychiatry), jego żony Adele oraz Louise - samotnej matki. Louise nawiązuje płomienny romans z Davidem i jednocześnie zaprzyjaźnia się z jego, dość specyficzną, żoną, która w młodości straciła rodziców, co spowodowało, że leczyła się w zakładzie zamkniętym, gdzie zaprzyjaźniła się z innym chorym, na tyle że zaprosiła go do swojego życia. Im bardziej Louise wikła się w relacje z Davidem i Adele, tym grozi jej większe niebezpieczeństwo. Końcówka serialu wbija w fotel!!!


Z kolei przez "Firefly Lane" zarwałam dwie nocki, bo równie mocno mnie wciągnął, co serial powyżej. Tym razem to traktat o kobiecej przyjaźni, życiowych rozterkach czyli taka słodko-gorzka opowieść o życiu. Czekam z utęsknieniem na kolejny sezon, bo końcówka serialu rozbudziła mocno moją ciekawość. 

Obsługiwane przez usługę Blogger.